Biały Tyson, czyli niespotykanie spokojny człowiek

Rusłan Czagajew - zawodowy mistrz świata w boksie w kategorii ciężkiej o walkach, dzieciństwie w Uzbekistanie i swojej sportowej przyszłości

Publikacja: 24.04.2008 02:24

Biały Tyson, czyli niespotykanie spokojny człowiek

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Mówi pan po tatarsku?

Rusłan Czagajew: Rozumiem, ale mówię słabo, choć jestem Tatarem z krwi i kości. Porozumiewam się po rosyjsku i zupełnie dobrze po uzbecku. Od kilku lat uczę się niemieckiego, ale bez widocznych efektów. Którą ręką pan pisze?

Lewą i prawą, ale na ringu walczę z odwrotnej pozycji, choć nokautować potrafię obiema rękami.

Kto jest najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej, Władimir Kliczko (mistrz organizacji IBF i WBO), Samuel Peter (WBC) czy Rusłan Czagajew (WBA)?

Mógłbym powiedzieć, że Czagajew, ale to tylko słowa. Mam nadzieję, że udowodnię to w niedalekiej przyszłości i waga ciężka wreszcie będzie miała jednego mistrza, tak jak wtedy, gdy rządził w niej Mike Tyson, a później Riddick Bowe i Lennox Lewis. Teraz każdy z mistrzów może mówić, że jest królem.

Z kim wolałby się pan zmierzyć wcześniej, z Ukraińcem czy Nigeryjczykiem?

Z Kliczką. Ma dwa metry wzrostu, potężne bicepsy i mocny lewy prosty. Wiele osób uważa, że tylko on zasługuje na miano mistrza tej kategorii, więc chciałbym udowodnić, że tak nie jest. Znam jego słabe strony, wiedziałbym, jak walczyć. I wierzę, że dałbym sobie radę. Co wcale nie oznacza, że boję się Petera.

Kiedy w kwietniu 2007 r. przystępował pan do walki o mistrzostwo świata WBA z Rosjaninem Nikołajem Wałujewem, faworytem był broniący tytułu olbrzym z Sankt Petersburga. Przy nim wyglądał pan na małego chłopca, który znalazł się na ringu w Stuttgarcie przez przypadek. Niejednemu na pana miejscu zadrżałyby nogi...

To, że był wyższy i cięższy, nie miało znaczenia. Wałujew był przeciwnikiem jak każdy inny, chciałem go pokonać i odebrać mu tytuł mistrza świata. Ci, których strach paraliżuje, nie mają czego szukać w tym fachu. Ze stresem trzeba umieć się dogadać. Ja chyba to potrafię.

Miał pan 19 lat, zdobywając mistrzostwo świata amatorów w Budapeszcie w 1997 roku. To nie mieściło się w głowie. Przyjechał nikomu nieznany, niewysoki chłopak z Uzbekistanu i wygrał z legendą boksu, Kubańczykiem Feliksem Savonem. Pamięta pan tę walkę?

Takich chwil się nie zapomina. Z Savonem wygrałem jeszcze dwa lata później na turnieju w Płowdiw i przegrałem w tym samym roku podczas mistrzostw świata w Houston. Miałem nadzieję, że zmierzę się z nim na igrzyskach w Sydney (2000), ale odpadłem z gry po porażce z Gruzinem Władymirem Czanturią w ćwierćfinale. Długo nie mogłem sobie tego darować, ale tak jest, jak zbijasz 11 kg, ze 102 do 91 (tyle wynosi limit kategorii ciężkiej – przyp. red.)

Złoty medal zdobyty w Budapeszcie musiał pan oddać. Okazało się, że wcześniej stoczył pan dwie płatne walki. W jakich okolicznościach?

Po igrzyskach w Atlancie, gdzie już w pierwszym pojedynku pokonał mnie Niemiec (urodzony w Albanii – przyp. red.) Luan Krasniqi, poleciałem do Chicago. Moim trenerem w Windy City Gym był Sam Colonna, a w drzwiach mijałem się z Andrzejem Gołotą. Kiedy on kończył zajęcia, ja je zaczynałem. Nawet nie miałem okazji popatrzeć, jak wyglądają jego treningi. On był już kimś, a ja miałem dopiero 18 lat i głowę pełną marzeń. Wydawało mi się, że szybko podbiję Amerykę, ale rzeczywistość była inna. Stoczyłem dwie czterorundowe walki, za które otrzymałem po 400 dolarów i na tym się skończyło. Wróciłem do Uzbekistanu, kiedy tylko się dowiedziałem, że mam szansę pojechać na mistrzostwa świata amatorów.

Powiedział pan działaczom o tych dwóch zawodowych walkach?

Nic nie mówiłem, traktowałem swój pobyt w USA jak nic nieznaczący epizod. Po powrocie z Węgier zupełnie o tym zapomniałem. Witano mnie jak bohatera. Dostałem samochód Daewoo Nexia i trzypokojowe mieszkanie.

Wtedy był pan jeszcze Szagajewem, nie Czagajewem. Dlaczego?

Ktoś popełnił błąd, wpisując moje nazwisko do protokołu zawodów i dla wielu jestem Szagajewem do dzisiaj.

Kiedy musiał pan oddać złoty medal z Budapesztu?

Po miesiącu. Zostałem też zdyskwalifikowany na rok.

Naprawdę oddał pan ten medal?

Nie robiłem problemów, nie było sensu. Medal to tylko medal, a wygranej z Savonem nikt nie mógł mi odebrać. I najważniejsze, że nie zostałem zdyskwalifikowany dożywotnio. Uznano, że to były tylko walki pokazowe. Jaki był powrót po dyskwalifikacji. Trudny?

Nic się nie zmieniło. Wygrałem Igrzyska Azjatyckie, a w następnym roku Mistrzostwa Azji. W tradycyjnym turnieju dla najcięższych pokonałem w Krasnojarsku Sułtana Ibragimowa, późniejszego mistrza świata zawodowców.

To z Ibragimowem miał pan stoczyć unifikacyjny pojedynek o tytuły WBA i WBO. Nie walczył pan z powodu choroby, ale różnie o tym pisano.

Najczęściej głupoty. Chociażby, że mam problemy z wątrobą, bo za dużo piję. A nigdy nie sięgnąłem po kielicha. Nie piję też wina, piwa. Alkohol dla mnie nie istnieje, tak samo jak papierosy.

Chce pan powiedzieć, że w dzieciństwie mały Rusłan też był tak grzecznym chłopcem?

Co więcej, w podstawówce kilka razy dostałem po głowie od starszych chłopaków i wtedy postanowiłem coś z tym zrobić. To banalna opowieść o chłopaku, który nie sprawiał żadnych kłopotów rodzicom, ale bardzo chciał nauczyć się bić, żeby się obronić.

Przed udanymi mistrzostwami świata w Belfaście (Czagajew wygrał wszystkie walki przed czasem i zdobył złoty medal – przyp. red.) trenował pan w Las Vegas. Dlaczego nie w Uzbekistanie?

Po Sydney powiedzieli mi, że jestem jak wyciśnięta cytryna. Nie wierzyli, że mogę jeszcze coś osiągnąć. Sześć miesięcy trenowałem w Las Vegas, gdzie ściągnął mnie mój kolega, mistrz olimpijski w kategorii lekkopółśredniej Mohamad Abdullajew. On wtedy już podpisał zawodowy kontrakt, a ja chciałem jeszcze coś udowodnić tym, którzy mnie skreślili. Przeszedłem do wagi superciężkiej i zostałem mistrzem świata.

Po igrzyskach w Sydney w Uzbekistanie powiedzieli, że jestem jak wyciśnięta cytryna. Nie wierzyli, że mogę jeszcze coś osiągnąć

W Uzbekistanie dawano panu 100 tysięcy dolarów, by wytrzymał pan jeszcze do igrzysk w Atenach i nie przechodził na zawodowstwo?

To plotka. Wróciłem do Las Vegas i zostałem zawodowcem. Moimi interesami zajmował się Vlad Wharton, menedżer Kostii Czju (jeden z pierwszych Rosjan, którzy zdobyli zawodowe mistrzostwo świata – przyp. red). Niestety, Vlad okazał się oszustem, dużo obiecywał, nic nie zrobił. Las Vegas to miłe miejsce na odpoczynek, ale mieszkać tam nie chciałem. W 2002 roku zremisował pan z Robem Callowayem, choć wydawało się, że wygra pan gładko...

Amerykanin w ringu nie istniał. W trzeciej rundzie miał już rozbity łuk brwiowy i wisiał nieprzytomny na linach, kiedy przerwano pojedynek. Byłem przekonany, że wygrałem przez techniczny nokaut, ale okazało się, że sędziowie wymyślili techniczny remis. Bezczelnie mnie okradli.

I wtedy skorzystał pan z propozycji Klausa Petera Kohla?

Już w 1997 roku Artur Grigorian (były mistrz świata WBO w wadze lekkiej – przyp. red.) namawiał mnie, bym przyjechał do Niemiec. Ale nie byłem gotowy, chciałem wystąpić na igrzyskach. Kolejnej oferty już nie odrzuciłem.

Dwa lata temu stoczył pan bardzo ciężki pojedynek w Hamburgu z Ukraińcem Władimirem Wirczisem. Jeden z sędziów wypunktował remis...

Nie chciałem wtedy walczyć, nie przespałem kilku nocy. Moja matka miała tego dnia bardzo poważną operację serca w Moskwie. Chciałem być przy niej. Niewiele z tej walki pamiętam. Cztery dni później mama już nie żyła. Miała zaledwie 48 lat.

Po zwycięstwie nad Wałujewem i zdobyciu mistrzostwa świata w Ubzekistanie witano pana jak króla. Spotkał pan tych, którzy kilka lat wcześniej twierdzili, że nic z pana nie będzie?

Nie zaprzątałem sobie tym głowy. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi wiwatowało na moją cześć. Dostałem wielkiego, drogiego chevroleta i medal przyznawany najbardziej zasłużonym.

Często widuje się pan z rodziną w Uzbekistanie?

Ojciec już też nie żyje. Zmarł rok po śmierci mamy, miał 52 lata. Jest tam tylko starsza o dwa lata siostra. Żona Wiktoria i synowie, czteroletni Artur i siedmio-miesięczny Alan mieszkają ze mną w Hamburgu. Ale kiedy mam trochę czasu, wsiadam w samolot i lecę. Do Takszkientu sześć godzin, później jeszcze godzinę do domu.

Wróci pan tam na stałe?

Kiedyś na pewno, ale nieprędko. Na razie myślę tylko o boksie, o niczym innym.

Krzysztof Busch, polski masażysta, który od lat pracuje w Universum, twierdzi, że jest pan niespotykanie spokojnym człowiekiem. Trudno pana sprowokować?

Pięści używam tylko w ringu. Życie to nie boks.

Czagajew od pięciu lat mieszka w Hamburgu. Żonaty, dwoje dzieci. Od 4 kwietnia 2007 r. zawodowy mistrz świata organizacji WBA w wadze ciężkiej. Wygrał 24 walki (17 przed czasem), jedną zremisował, żadnej nie przegrał. Miał 17 lat, gdy w 1995 r. zdobywał złoty medal mistrzostw Azji. Rok później był już mistrzem świata juniorów. Dwukrotnie wygrał mistrzostwa świata seniorów (1997 r. – waga ciężka, i 2001 r. – waga superciężka). Pierwszy tytuł mu odebrano, kiedy wyszło na jaw, że stoczył dwie walki zawodowe w USA. W 2001 r. podpisał zawodowy kontrakt. 31 maja stoczy w Oberhausen (Niemcy) rewanżowy pojedynek z Rosjaninem Nikołajem Wałujewem, któremu w ubiegłym roku odebrał pas WBA. Trzykrotnie wybierany na najlepszego sportowca Uzbekistanu.

—j.p.

Rz: Mówi pan po tatarsku?

Rusłan Czagajew: Rozumiem, ale mówię słabo, choć jestem Tatarem z krwi i kości. Porozumiewam się po rosyjsku i zupełnie dobrze po uzbecku. Od kilku lat uczę się niemieckiego, ale bez widocznych efektów. Którą ręką pan pisze?

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Sport
Wybitni sportowcy wyróżnieni nagrodami Herosi WP 2025
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie