Michel Platini wolał być tego wieczoru w Bernie niż w Zurychu. Może dla podkreślenia, że teraz jest przede wszystkim szefem europejskiej piłki, a dopiero potem Francuzem, może nie chciał, by sędzia meczu Francja – Włochy czuł wzrok swojego szefa.
Trudno podejrzewać, że przyjechał przypilnować, czy Holendrzy nie wyświadczą Rumunom żadnej przysługi, ale jeśli tak było, mógł tego wieczoru wziąć wolne. Marco van Basten miał w składzie wprawdzie aż dziewięciu piłkarzy, którzy dotychczas byli rezerwowymi, zostawiając w nim tylko Khalida Boulahrouza i Orlando Engelaara, ale Chorwaci pokazali wcześniej w spotkaniu z Polakami, że to nic nie znaczy.
Ten mecz wyglądał bardzo podobnie. Po jednej stronie chęci, po drugiej umiejętności i pewność siebie. Trudno było poznać, że to Rumuni grają o awans, a Holendrzy już go sobie zapewnili. Nawet pierwsza bramka padła niemal w tym samym momencie co w Klagenfurcie, kilka minut po przerwie. Klaas Jan Huntelaar przystawił nogę do podania Ibrahima Afellaya i Holendrzy prowadzili 1:0, a mogli już znacznie wyżej. Arjen Robben strzelił obok słupka w sytuacji sam na sam, Huntelaar źle zakończył akcję Boulahrouza.
Rumuni byli bezradni, choć nawet gdy się dowiedzieli, że Włosi prowadzą w Zurychu, wciąż mieli los w swoich rękach. Wygrana dawała im awans, ale ta drużyna zdecydowanie lepiej się czuje, gdy w meczu z wielkimi rywalami nikt nie wymaga od niej więcej niż remisu. Na zwycięstwo nie miała żadnego pomysłu, tak jakby wciąż liczyła, że wynik w Zurychu się zmieni.
Nie pomogły połajanki trenera Victora Piturcy wyskakującego bez przerwy z ławki rezerwowych z pretensjami do każdego piłkarza. Piturca krzyczał, pokazywał, jak trzeba się ustawiać, a rezerwowym – jak się rozgrzewać. Piłkarze robili swoje.