Talerze ze świeżo upieczonym sandaczem, halibutem i dorszem wjeżdżały w absolutnej ciszy. Radwańska akurat zbliżała się do piłek meczowych. Po chwili taras smażalni ryb Rybka w Pogorzelicach oszalał ze szczęścia. Prym wiodła, naturalnie, grupa krakowsko-śląska, wyjątkowo głośna i spontaniczna w swych śpiewach, ale liczna ekipa ze stolicy starała się okrzykami dorównywać kolegom z południa.

Jeszcze tydzień temu sądziłem naiwnie, że wiem już prawie wszystko o klimatach, jakie zwykle towarzyszą oglądaniu pojedynków tenisowych. W drugim tygodniu tegorocznego Wimbledonu, w gminie Rewal, słynącej z mikroklimatu i pięknych, czystych plaż, przekonałem się, że wystarczy szczypta fantazji plus talent, rzecz jasna, a atmosfera wielkiego sportowego spektaklu właściwie stworzy się sama. Można przebywać nad polskim morzem i oczyma wyobraźni dostrzegać to, co dzieje się na trawiastych kortach w Londynie. Przekonali mnie o tym zakochani w tenisie ludzie teatru, filmu i kabaretu.

Przyjechali w Zachodniopomorskie na swoje szóste w tym miejscu tenisowe mistrzostwa artystów i aktorów, na turniej Baltic Cup 2008. Od rana do nocy mieli wypełnioną właściwie każdą minutę. Przede wszystkim grali mecz za meczem. Dyskutowali o tym bez przerwy. Analizowali szanse w każdym kolejnym pojedynku. Omawiali swoje postępy i regresy. Często biadolili z powodu odniesionych kontuzji. Spędzając czas na sztucznych trawiastych kortach w Niechorzu, nie widzieli tego, co się dzieje na naturalnej wimbledońskiej trawie. Ale cały czas żyli tym ważnym dla nas z powodu dokonań Agnieszki turniejem wielkoszlemowym, śledzili przebieg imprezy, omawiali sukcesy sióstr Williams, Federera i Nadala. Przypominało mi to pasjonowanie się pierwszymi Wyścigami Pokoju, które porywały kibiców z radiami tranzystorowymi przy uchu.

Stacje telewizyjne proponują dziś aż za dużo tenisowych relacji. Stajemy się wygodni, bo wystarczy dobra antena albo sprytnie wybrany adres internetowy i można, bez wychodzenia z domu, zobaczyć niemal wszystko. Czasami warto jednak spojrzeć na tenis z innej perspektywy. W towarzystwie, tak na oko, ze 300 kuracjuszy oglądałem dramatyczny mecz o brąz Jana Englerta z Piotrem Cyrusem, a potem równie długi, tenisowo i aktorsko doskonale zagrany finał Roberta Rozmusa z Marcinem Dańcem. Zrozumiałem, że bez takich pasjonatów nie wyobrażam już sobie Wimbledonu, którego akurat nie jestem w stanie oglądać na żywo, a mimo to przeżywam jak z trybuny prasowej kortu centralnego.