Przypadek Anglika Ricky’ego Hattona – najlepszego pięściarza wagi junior półśredniej – to potwierdza. Tak było kiedyś z Naseemem Hamedem, Marco Antonio Barrerą czy Mannym Pacquiao.
Ostatni pojedynek Filipińczyka z Oscarem De La Hoyą przyniósł 70 mln dol. zysków z samej sprzedaży przyłączy pay per view (płać i oglądaj). Sprzedano ich 1,25 mln, co jest drugim wynikiem w historii, poza kategorią ciężką, choć nie walczyli o żaden tytuł. Tylko walka „Złotego Chłopca” z Feliksem Trinidadem dziesięć lat temu dała lepsze wyniki (1,4 mln).
Ale to też dowód, jak ważna jest promocja wielkiej gwiazdy i jak długo trzeba czekać na zyski. Zawodowa kariera Oscara trwa już 16 lat, a wcześniej był mistrzem olimpijskim. To on, a nie Pacquiao – najlepszy dziś bokser bez podziału na kategorie – sprawił, że walka sprzedała się tak dobrze.
Większość mistrzów nawet nie ma co marzyć, by kiedykolwiek walczyć na pay per view. Ale kiedy Calzaghe boksował z Royem Jonesem juniorem, sprzedano 225 tys. przyłączy, bo Jones to wielka gwiazda amerykańskiego boksu. Walijczyk, niepokonany od kilkunastu lat, dostąpił tego zaszczytu pierwszy raz, i to tylko ze względu na pozycję rywala.
Boks zawodowy nie ma pomysłu na przyszłość. Wystarczy posłuchać, co mają do powiedzenia prezesi najważniejszych organizacji, i przypatrzyć się, na czym polega ich działalność. Rządzą duże grupy promotorskie mające wsparcie bogatych telewizji. Liczą się interesy, polityka, a prawdziwy sport schodzi na drugi plan.
Kiedy skończy karierę De La Hoya, trudno będzie marzyć o nowych rekordach pay per view. Chyba że pojawi się ktoś taki jak Mike Tyson 20 lat temu i tchnie w zawodowy boks nowego ducha. Na razie nikogo takiego nie widać.