A on, na koniec łamania się opłatkiem, do rutynowych życzeń zdrowia i postępów w nauce dodawał: – I żebyś grał w piłkę jak Jasio lub Brychczy.
Jasio był moim bratem i juniorem Legii. Lucjan Brychczy – wiadomo. Kiedy patrzyłem, jak brat bawi się piłką, byłem gotów całować go po rękach, chętniej niż ojca. Ale Wigilia nie szła nigdy w parze z futbolem. Pod choinkę nie dostawaliśmy piłek ani korków, bo po pierwsze – były to prezenty dość drogie, a po drugie – nie pasowały do pory roku. W tamtych czasach na pasterkę szło się po śniegu, który topniał przed rezurekcjami. I dopiero wtedy wychodziło się na boiska. Trzymanie piłki w domu przez co najmniej trzy miesiące uczyniłoby z prezentu gwiazdkowego torturę.
Już w listopadzie, po ostatnich meczach na mokrych boiskach, trawnikach i placykach, trzeba było zadbać o sprzęt. Piłkę mieliśmy zawsze swoją. Brat kupował na wiosnę, płacąc z uciułanego stypendium, przez lata taką samą cenę – 314 złotych. Była brązowa lub żółta, składała się z osiemnastu łat. Po meczu należało ją wysuszyć, a potem pokryć brązową pastą do butów. I w takim stanie leżała przez zimę w pokoju, czekając na powrót swoich dni. Jednak wiosną, ustalonym przez lata rytmem miejsce starej „węgierki” zajmowała nowa. Początkowo, żeby ją oszczędzać, graliśmy nią na trawie, a starej używaliśmy na placykach żużlowych i asfalcie.
Korków, czyli butów do gry w piłkę, się nie kupowało. Dostawaliśmy je w klubie Hutnik Falenica. Nasz magazynier, pan Marian, najpierw dawał nam stare, używane korki, pamiątki po starszych zawodnikach, którzy poszli do wojska lub do więzienia, bynajmniej nie za korupcję w futbolu. A kiedy już wkupiliśmy się w łaski pana Mariana, strzelając jakąś bramkę lub stawiając mu piwo, wyciągał nowe korki. To były ciężkie skórzane buty z fabryk w Krośnie lub Wałbrzychu. Cudo. Każdy z sześciu kołków czuć było w stopie, paznokcie schodziły, pięty obcierały, ale jak się takim butem kopnęło piłkę, to ona leciała i leciała. Na zimę białe paski smarowaliśmy proszkiem do zębów, a podeszwy pastowaliśmy, bo tak zalecał mistrz świata Bobby Moore w wydanej wtedy w Polsce książeczce.
W pierwszy dzień świąt przyjeżdżała ciocia Hela z wujkiem Bolkiem. Ciocia była sklepową, więc przywoziła pomarańcze i mandarynki. Karpia na Wigilię załatwiał wujek Rysiek, który rozwoził konnym furgonem piwo po Targowej i Ząbkowskiej i miał znajomego w centrali rybnej.