Stałem obok, słyszałem, widziałem trochę przestraszone twarze poznaniaków, co jest rzadkim widokiem. To oni zwykle narzucają przeciwnikom swój sposób gry. Tym razem warunki postawiła Legia.
Siadać wysoko oznacza w języku futbolu przeszkadzanie, pilnowanie, czyli krycie daleko od swojej bramki, jeszcze za połową boiska. Lech powinien tak grać od początku, jednak wyszedł chyba z założenia, że jeśli nie straci dużo sił, odpierając ataki Legii na swojej połowie, to wcześniej czy później uda się wyprowadzić skuteczną kontrę. Szybki Sławomir Peszko i groźny w polu karnym Robert Lewandowski dawali na to nadzieje.
Lech nie docenił jednak Legii, a zwykle najpewniejszego gracza w obronie Manuela Arboledę poniosły nerwy w walce przy linii bocznej. Od tego zaczęła się akcja, po której Takesure Chinyama z podania Rogera strzelił głową bramkę dla Legii. Jeśli tak dobra drużyna jak Lech traci gola na początku meczu, coś zwykle zmienia w ustawieniu i sposobie gry, żeby stratę odrobić. Ale Lech nie zrobił nic. Grał nadal niepewnie w obronie, chaotycznie w pomocy, o kontrach nie mogło być mowy, bo Lewandowski i Peszko zostali odcięci od podań. Legia mogła w pierwszej połowie strzelić dwie bramki, Lech miał może pół okazji.
Dlaczego w drugiej połowie sytuacja się odwróciła? Bo Lech zaczął grać tak, jak sobie obiecywał w tunelu. W Legii nie tylko nie było nikogo, kto mógłby pokierować grą, ale częste ataki zmuszały do błędów w obronie, jakich kandydat do tytułu mistrza robić nie powinien. Legia miała szczęście, że straciła tylko jedną bramkę. Mogło być gorzej.
Mecz był emocjonujący, ale jego poziom bardzo przeciętny. Widać, że cała drużyna Lecha nie jest w najwyższej formie, że Rafał Murawski po kontuzji potrzebuje czasu. Formy nie ma też Roger, a Maciej Iwański znowu odpowiedział na pytanie, dlaczego Leo Beenhakker nie powołuje go do kadry. Na trybunach byli menedżerowie kilkunastu klubów zagranicznych. Jeśli kogoś kupią, to za nieduże pieniądze.