[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/08/04/karol-stopa-rotacja-wsteczna-bez-podrecznika/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Dzień wcześniej w podobnym stylu zmiotła z kortu inną sławną Rosjankę – Marię Szarapową.
Finałową rywalką Venus była młodsza o pięć lat Francuzka Marion Bartoli, która wcześniej pokonała Serbkę Jelenę Jankovic i Australijkę Samanthę Stosur (w wielkim stylu wygrała mecz z Sereną). Finał miał być powtórką Wimbledonu 2007, w którym Bartoli po wyeliminowaniu w półfinale Justine Henin w walce o tytuł z Venus nie miała nic do powiedzenia. Tymczasem zamiast wygranej w stylu lekko, łatwo i przyjemnie obejrzeliśmy w Stanford katorgę Amerykanki. Pojedynek trwał bez mała trzy godziny, a po tytuł sięgnęła Francuzka, która omal nie zemdlała z wysiłku po ostatniej piłce.
Tenisistka z Le Puy en Velay jest jedną z bardziej niedocenianych zawodniczek cyklu WTA Tour. Środowisko raczej sobie z niej pokpiwa, niż docenia osiągnięcia. Rywalki grać z Marion nie lubią, mało która się z nią przyjaźni. We francuskiej federacji zarówno ojciec tenisistki, dr Walter Bartoli, jak i jego córka widziani są niechętnie. Obowiązujące nad Sekwaną standardy szkoleniowe nie przewidują ani tak zaokrąglonej sylwetki, ani aż tak kanciastej techniki uderzeń. Ozdobiony kuriozalnymi dodatkami ruch do serwisu to jeden z wielu wynalazków trenerskiej manufaktury, jaką papa coach prowadzi od lat suwerennie, wzruszając ramionami na profesorów dyscypliny, teorię i uznane podręczniki.
Wszystkie mecze Bartoli wyglądają tak samo. Każda piłka w zasięgu jej ramion to śmiertelne zagrożenie dla przeciwniczki. Przy oburęcznych odbiciach z obu stron Marion po prostu nie popełnia błędów, mimo że uderza nisko nad siatką, często z wykorzystaniem geometrii kortu, i zawsze w okolice linii. Jeśli rywalka potrafi zaatakować pierwsza i zmusić do biegania poruszającą się jak czołg Francuzkę, jest wygrana.