Co takiego jest w pięściarstwie, że scenarzystów i reżyserów ciągnie do tej tematyki od początku istnienia kina? Odpowiedź nie budzi wątpliwości – autentyzm. Przekonałem się o tym po raz kolejny oglądając w Canal Plus dokumentalne dzieło produkcji kanadyjskiej „Na ringu z Alim”. Wystąpiło w nim dziesięciu podstarzałych rywali byłego mistrza świata, który w młodości, gdy jeszcze jako amator walczył ze Zbigniewem Pietrzykowskim, nazywał się Cassius Clay.
Dziesięciu emerytowanych bokserów – jeden lepszy od drugiego. Od Brytyjczyka Henry’ego Coopera poczynając, a na Kanadyjczyku George’u Chuvalo kończąc. Wszyscy barwnie opowiadają o swoich potyczkach z Muhammadem Alim oraz o sobie. Łączy ich to, że pochodzą ze społecznych nizin. – Jak chłopakowi z dobrego domu puszczą krew z nosa, to ma od razu dość boksu. Ja mimo bólu musiałem walczyć – mówi Chuvalo, którego matka zarabiała na darciu pierza, dostając pół centa od ptaka.
Spora część bohaterów kanadyjskiego dokumentu żyła na bakier z prawem. – Przyjechałem do Nowego Jorku, pożyczałem samochody i nie oddawałem. Ale słabo mi to szło, więc zająłem się pięściarstwem – opowiada Ken Norton.
Uratowani przez boks biedacy i przestępcy – czyż to nie wymarzone postacie dla filmowego scenarzysty? Zwłaszcza w Ameryce, gdzie mit pucybuta, który dochodzi do sławy i pieniędzy, wciąż działa na wyobraźnię. Jeszcze ciekawsze są oczywiście warianty bardziej skomplikowane, w których mistrz boksu nie radzi sobie ze sławą, traci rodzinę i przepuszcza miliony. Na koniec zaś podnosi się z upadku, bo jednak w Ameryce happy end należy się kinomanom niemal ustawowo.
Charakterystyczne, że ci, którzy stawali na ringu z Alim, pięknie mówią o swoim największym rywalu. Szanują go, mimo iż on często ich obrażał i traktował z pogardą. Wiedzieli jednak, że w pewnym momencie słowa, gesty i całe to udawanie przestawało mieć znaczenie i że Ali musiał wystawić się na ich ciosy, udowodnić, ile jest naprawdę wart. – Gdy zabrzmiał gong, przemawiały już tylko pięści – mówi Joe Frazier.