Piotr Świerczewski stwierdził, że przyjął propozycję pracy w ŁKS, bo chce pomóc drużynie w potrzebie, ale także po to, by się wypromować do lepszego klubu. Świerczewski jest wybitnym reprezentantem Polski, ale nie ma odpowiednich dokumentów, by pracować jako trener, więc oficjalnie jest menedżerem klubu.
To, w jaki sposób wcześniej zajmował się zawodnikami Znicza Pruszków razem z Maciejem Śliwowskim, przeszło do legendy. Piłkarze, których prowadził, wspominają, że czasem przed niedzielnym meczem robił im odprawę już w środę, bo do końca tygodnia nie mógł uczestniczyć w treningach. Sposób mobilizacji skopiował ponoć od Janusza Wójcika, trenera, który prowadził go na igrzyskach w Barcelonie, a później w seniorskiej reprezentacji. Niewiele w tym taktyki, oceny gry rywala. Raczej mocne słowa, jak w fabryce gwoździ. Śliwowski powtarzał po nim końcówki zdań, więc ochrzczony został „trenerem-echo".
Świerczewski porzucił pracę w Zniczu bez żalu, tłumaczył później, że chciał tylko spróbować, jak smakuje liga, bo on tak naprawdę będzie trenerem dopiero reprezentacji Polski. Mówił śmiertelnie poważnie. Teraz przez pół zimy szukał piłkarzy do ŁKS i stworzył mieszankę wybuchową. Nie wiadomo, czy taki zespół się utrzyma, ale na pewno będzie ciekawie. ŁKS w tym sezonie miał już różnych trenerów. W pierwszym meczu drużynę prowadził Andrzej Pyrdoł, ale na inaugurację przegrał 0:5 z Lechem Poznań i uznano, że ekstraklasa go przerosła. Jego miejsce zajął asystent Dariusz Bratkowski, ale odszedł, gdy udało się sprowadzić Michała Probierza. Argumentów przy podpisywaniu umowy klub nie miał żadnych, więc Probierz poprosił o klauzulę pozwalającą mu odejść, jeśli dostanie ofertę z zagranicy. Po kilku tygodniach z niej skorzystał. Drużynę przejął pełnomocnik zarządu Tomasz Wieszczycki. Przegrał 0:4 z Ruchem Chorzów i zrezygnował. Tonącej Łodzi nie uratował też Ryszard Tarasiewicz, który zimą zrezygnował, bo nie chciał odpowiadać za to, co dzieje się z ŁKS. Świerczewski testował piłkarzy, patrząc z boku, w jakiej są formie. Podczas sparingu z Legią (0:5) sprawdził 17 zawodników, w tym samym czasie odbierał telefony od znajomych i mówił: „przysyłaj kogo masz. Jak nie ma nogi, też go daj, może ma zdrową drugą". Na boisku – zespół przygotowywał się tylko w Polsce – było niemal tak ciekawie, jak w gabinetach prezesów.
ŁKS w grudniu przedstawił plan naprawczy. Do zakończenia rozgrywek w kasie zabrakło około dwóch milionów złotych, pieniądze mieli pożyczyć piłkarze. Klub zaproponował, że ulokuje ich zarobki w funduszach i zawodnicy odbiorą je za siedem lat. Najlepiej zarabiającym zasugerowano redukcję pensji o 40 procent. Marcin Kaczmarek odszedł do Widzewa, Sebastian Szałachowski do Cracovii, niektórzy ciągle szukają klubu. Kiedy Marcin Mięciel, Maciej Bykowski i Marcin Adamski nie zgodzili się na renegocjacje umów, właściciel klubu oznajmił, że ogłosi upadłość klubu. Dzień później zamiast tego podał kibicom numer konta, na który można wpłacać datki na ratowanie zespołu. W światłach kamer kilka tysięcy złotych na ŁKS przekazała Izabela Łukomska-Pyżalska, prezes pierwszoligowej Warty, mówiąc przy tym, że tak zasłużone kluby to dobro całej polskiej piłki. Do tej pory na koncie uzbierało się 60 tysięcy złotych.
W ŁKS nikt nie wie, jak funkcjonować, żeby nie powiększać długu. 100 procent akcji klubu ma firma Tilia, której właścicielami są Filip Kenig i Jakub Urbanowicz. Nowym prezesem zarządu wybrano biznesmena Andrzeja Voigta, dzięki któremu klub w ogóle przystąpi do rozgrywek. Voigt obiecał spłatę długu wobec piłkarzy.