Polski sport problemów ma mnóstwo, ale pieniądze nimi nie są. Ostatnie kryzysowe igrzyska były w Atenach w 2004, potem już nie trzeba było oszczędzać. Ani przed Pekinem 2008, ani tym bardziej przed trwającymi igrzyskami w Londynie, przed którymi na samą tylko elitę sportowców rząd wydał z budżetu około 130 milionów złotych podczas czterech lat przygotowań.
Ale medali jest wciąż tak samo mało. W Atenach w kryzysie 10, w Pekinie w czasach prosperity 10, w Londynie na razie cztery. A mocniej niż medale zapadają w pamięć porażki w pierwszych rundach i absurdalne niedopatrzenia: np. to, że związek bokserski nie wiedział, kiedy jest w Londynie ważenie przed startem, choć ma na tych igrzyskach tylko jedną zawodniczkę. Trudno też zrozumieć, dlaczego wenezuelski szpadzista mieszkający od kilku lat w Łodzi i pracujący z polskim trenerem może zdobyć złoto, a nasi szermierze pierwszy raz od 1976 wracają bez medalu. Dlaczego inni biją na igrzyskach rekordy życiowe, a naszym sportowcom to przychodzi z takim trudem. I dlaczego tylu olimpijczyków na pytanie o przyczyny niepowodzeń odpowiada „Nie wiem".
Dla wielu kibiców symbolem londyńskich porażek stała się tenisistka Agnieszka Radwańska. Ale to zbyt łatwy cel: Radwańska, w odróżnieniu od większości naszych olimpijczyków przygotowuje się głównie za własne pieniądze, poza tym olimpiady nie są dla niej chwilami najważniejszej próby, bo ma Wielkie Szlemy. Naszym prawdziwym problemem jest, że ci którym finansujemy przygotowania nie traktują tego jako zaciągniętego obowiązku. Są przyzwyczajeni, że pieniądze po prostu im się należą, za samo uprawianie sportu. Przyzwyczailiśmy ich do miękkiego lądowania po porażkach. A zakwalifikować się na igrzyska jest u nas względnie łatwo i zabieramy na każdą olimpiadę razem z kandydatami do medali cały zastęp tzw. olimpijskich turystów.
Kiedyś wprawdzie baron Pierre de Coubertin, pomysłodawca nowożytnych igrzysk, mówił, że liczy się udział, a nie zwycięstwo. Ale to były czasy, gdy za wyjazd na igrzyska płaciło się samemu, o przygotowaniu do nich nie wspominając. Dlatego niezależnie od wyników w ostatnim tygodniu igrzysk, pora na zmiany. Ministerstwo sportu może je wymusić, bo związki – poza PZPN i siatkarskim - żyją z dotacji budżetowych. Trzeba tylko chcieć: wreszcie zacząć używać dotacji częściej jako kija, a nie tylko marchewki. Trzeba się też zastanowić, czy potrzebujemy aż tylu związków, skoro np. w sportach walki mamy już chyba więcej działaczy niż sportowców. Nie musimy się też upierać, by wysyłać reprezentantów w niemal każdej dyscyplinie. Lepiej rozwijać te, w których mamy szansę zdobywać medale. Inaczej co dwa lata będziemy oglądać igrzyska marnotrawstwa.