Słynna południowa trybuna z Dortmundu jest od dawna dla niemieckiego futbolu tym, czym liverpoolski Kop dla angielskiego, od dawna też się w Dortmundzie śpiewa przed meczami „You'll Never Walk Alone". Teraz Borussia ma też swój Stambuł, a my – najlepsze polskie wspomnienie z Ligi Mistrzów od czasu gdy Jerzy Dudek tańczył z Milanem.
Finał Manchesteru w Barcelonie był może do wczorajszego meczu bliźniaczo podobny, jeśli chodzi o końcowe minuty, ale do czasu aż United zaczęli strzelać, nie było w nim nic nieziemskiego - poza nieziemsko spokojnym Bayernem. A w Dortmundzie, jak osiem lat temu w finale, było szaleństwo rozłożone na długie minuty. Nikt tu nie mógł być pewny niczego. Najpierw był zburzony spokój faworyta, potem jego pościg, rozpoczęty przez Roberta Lewandowskiego (jeden z angielskich dziennikarzy nazwał go zresztą wczoraj podczas meczu polskim Ianem Rushem, więc jakiś liverpoolski wirus musiał szaleć), gol Eliseu jak wyrok, gol Marco Reusa jak znak, by spróbować jeszcze raz, wbrew wszystkiemu, i wreszcie ten młyn pod bramką, który się skończył awansem Borussii. A do tego mnóstwo zmarnowanych sytuacji, obaj bramkarze w nieprawdopodobnej formie, bohater tragiczny – Martin Demichelis, który grał za trzech, a w finałowej akcji się pomylił. Wreszcie bohaterowie tragikomiczni, sędziowie, którzy dawali kartki nie tym co trzeba (Marcel Schmelzer powinien długo przed końcem wylecieć z boiska po uderzeniu Jesusa Gameza, ale kartkę dostał tylko rywal) i nie rozpoznaliby spalonego, nawet gdyby do nich podbiegł i się przedstawił.
Krzywdy były po obu stronach, zasługi też, będzie co wspominać latami. Malaga gra z logo UNESCO na koszulkach, może - jak żal opadnie - też będzie za tym, żeby ten mecz wpisać na jakąś listę, najlepiej z całym dortmundzkim stadionem.
Nie ukrywam, byłem tego wieczoru za Malagą, a nie Borussią (chyba wolno jeszcze pisać tak, a nie tylko „polska Borussia?"), również dlatego, że nie lubię śpiewać w chórze, zwłaszcza gdy od miesięcy chór śpiewa to samo, i zaczął się już drzeć nie do wytrzymania. Ale czapki z głów przed Borussią, przed jej Polakami też. Mistrz Niemiec zrobił coś, co mu się dotychczas udawało tylko w Bundeslidze: wygrał, grając dość przeciętnie. Przeciętnie, jeśli chodzi o umiejętności, bo serce miał na finał mundialu.
To nie jest pierwszy europejski półfinał, w którym jest trzech Polaków, był już Panathinaikos z Krzysztofem Warzychą, i Józefem Wandzikiem razem z FC Nantes Romana Koseckiego. Ale żaden mit po tym nie pozostał. Również dlatego, że nikt się wtedy ateńskimi cudami nie zachwycał jak dziś Borussią i niemieckim futbolem. Doszło do tego, że angielscy dziennikarze wystawili głowę z Premiership i pielgrzymują do Dortmundu i Monachium, żeby pisać potem na klęczkach, jak powinna wyglądać współczesna piłka: z milionowymi pensjami, ale bez pętli długów i bez nieciekawych właścicieli, z biletami dla kibiców za półdarmo, z południową trybuną Borussii, zwaną Żółtym Murem.