Ten pojedynek nie miał zdecydowanego faworyta, ale notowania bukmacherów stawiały w tej roli Rosjanina, który przestępował do tej konfrontacji niepokonany. Liczono na jego mocny cios, siłę i fakt, że walczy po raz pierwszy u siebie w domu, w Rosji, na oczach swojego prezydenta Inguszetii, który siedział w pierwszym rzędzie.
Zapomniano tylko, jak ważne jest przy 12. rundowych walkach doświadczenie, które było po stronie Włodarczyka. To był jego 51 pojedynek, piąta obrona pasa WBC. A przecież Diablo, który większość swoich walk wygrał przed czasem, bije równie mocno jak Czakijew i jest wszechstronniejszym od niego bokserem. To on, nie Czakijew, stawał w ringu w roli profesora.
Pierwsze rundy nie nastrajały optymistycznie tych, którzy nie znają Włodarczyka. Oddał inicjatywę rywalowi, schował się za podwójną gardą i czekał aż burza ucichnie. - Początek był smętny, to prawda, ale ja już taki jestem, wolno się rozkręcam - stwierdził po ogłoszeniu werdyktu. W trzecim starciu leżał na deskach, ale to nie był cios, który mógł przesądzić o losach tej rywalizacji.
Od piątej rundy Czakijew zaczął tracić siły. Przed walką mówił, że będzie ona przypominać wojnę i szachy. Była tylko wojna, o szachach zapomniał.
Kiedy w ostatnich sekundach szóstego starcia wylądował na macie ringu po krótkim lewym sierpowym polskiego mistrza świata chyba zrozumiał, że wojna dopiero się rozpoczyna i to nie on będzie rozdawał w niej karty. Kilka minut później leżał po raz drugi, a w ósmej rundzie był już cieniem tego siłacza, który próbował na początku znieść z powierzchni ziemi Włodarczyka.