Walka dwóch mistrzów olimpijskich wywołała ogromne zainteresowanie. Młodszy z ukraińskich braci miał zagwarantowane ponad 17 mln dolarów, a niepokonany na zawodowych ringach Rosjanin ponad pięć milionów, bez względu na wynik. Strona rosyjska, by wygrać przetarg na organizację tego pojedynku, wyłożyła na stół 23 mln dolarów, dzielonych w proporcjach: 75 procent dla Kliczki, 25 dla Powietkina.
Faworytem i to zdecydowanym był Ukrainiec, który nie przegrał od kwietnia 2004 roku, ale nie brakowało takich, którzy wierzyli w cud wsparty mocą Powietkina. Nic takiego jednak się nie stało. W drugiej rundzie Rosjanin po raz pierwszy w karierze wylądował na deskach po krótkim lewym sierpowym króla wagi ciężkiej i w tym momencie było już jasne, że jego szanse na wygraną są minimalne.
– Chciałem go znokautować, ale nie dałem rady. To twardy, ambitny facet. Najbliższy zwycięstwa przed czasem byłem w siódmej i ósmej rundzie, ale on wciąż stał i chciał walczyć dalej – mówił Władymir.
Powietkin faktycznie w siódmej rundzie był liczony trzy razy, ale dwukrotnie lądował na macie po rzutach zapaśniczych Kliczki. Ukrainiec klinczował, ściągał, wieszał się na Powietkinie od początku do końca pojedynku odbierając mu siły.
Władymir nie ryzykuje walki w półdystansie, fauluje dla własnego bezpieczeństwa, do minimum ogranicza ryzyko. A ponieważ nazywa się Kliczko, to wolno mu więcej niż innym. Portorykański sędzia Luis Pabon był wyjątkowo pobłażliwy dla mistrza. Jedynego ostrzeżenia udzielił mu dopiero w 11. starciu, zdecydowanie za późno. Ciekawe, jak wyglądałaby ta walka, gdyby zdecydował się na to wcześniej. Powietkin prawdopodobnie i tak nie zagroziłby takiemu atlecie jak Kliczko, bo ma za mało argumentów, lecz pojedynek z pewnością byłby ładniejszy.