To wydarzenie uzasadnia patos, bo stało się coś, na co polscy kibice czekają od roku 1933. Osiemnaście meczów z Niemcami i ani jednego zwycięstwa. Wreszcie - doczekali się.
Mam problem, jak to skomentować, bo po pierwszej połowie byłem pesymistą. Polaków na boisku jakby nie było. Grali Niemcy, a my się przyglądaliśmy, bo tylko to mogliśmy zrobić. Byli szybsi, lepsi technicznie, mieli lepszych rozgrywających w środku boiska. Bramki dla Niemców wydawały się kwestią czasu. Tak dobra drużyna wcześniej czy później, widząc słabość przeciwnika, zwykle zdobywa gole.
Może by tak się stało, gdyby nie zupełnie nieoczekiwany początek drugiej połowy. Kiedy Arkadiusz Milik strzelił bramkę, nawet Niemcy mieli prawo stracić nieco wiary. A Polacy ją odzyskali. Nie grali może lepiej, ale znacznie ambitniej.
Wydawało się od tej pory, że mistrzowie świata na boisku mają mniej miejsca, ponieważ Polacy bardzo dobrze grali w obronie. Zaczynali przeszkadzać rywalom już za linią środkową. W naszym polu karnym postawili ruchomy mur. Czego nie zablokowali obrońcy, wybił Wojciech Szczęsny. Dawno nie widziałem tak dobrze grających w obronie wszystkich polskich piłkarzy.
Druga bramka, Sebastiana Mili, to była już ekstaza. To też moja osobista satysfakcja, bo zawsze uważałem, że powinien on grać w reprezentacji i dawałem temu wyraz na łamach „Rz".