Rzeczpospolita: Panie prezesie, rok 2017 wydaje się spokojny. Zimowe igrzyska olimpijskie w Pjongczangu dopiero za rok, a letnie, w Tokio – w roku 2020. Czeka was mniej pracy?
Andrzej Kraśnicki: Pozornie. Jeśli uświadomimy sobie, czym jest Polski Komitet Olimpijski i jakie ma cele statutowe, okaże się, że pracy nie jest mniej. W latach olimpijskich musimy wysłać ekipy na igrzyska, ale pracujemy na to cały czas.
Przypomnijmy więc, czym zajmuje się PKOl, który od pewnego czasu co cztery lata obarcza się odpowiedzialnością za zbyt małą liczbę medali, przywożonych przez polskich sportowców z letnich igrzysk.
To jest właśnie podstawowe nieporozumienie. Polski Komitet Olimpijski nie przygotowuje sportowców do startu na igrzyskach, lecz jedynie organizuje ich wyjazd i pobyt na zawodach. Przypomina o tym nawet pierwsza nazwa organizacji, powołanej do życia w roku 1919: Komitet Udziału Polski w Igrzyskach Olimpijskich. Nazwę zmieniono, ale podstawowe zadanie pozostało takie same. Pod względem sportowym zawodnicy są przygotowywani przez związki, które mają zapewnić odpowiednie warunki i trenerów. To oni po igrzyskach otrzymują nagrody lub są poddawani krytyce. My w kontekście igrzysk jesteśmy w jakimś sensie instytucją usługową. Tyle że igrzyska są co dwa lata, a my pracujemy cały czas.
Pamiętam falę krytyki, jaka spadła na byłego prezesa PKOl Stefana Paszczyka, po nieudanych igrzyskach w Atenach. Jak pan zauważył, PKOl nie ma wpływu na wyniki. W przypadku pana Paszczyka doszły pretensje o to, że zbudował wielki gmach dla PKOl, będący świadectwem niegospodarności. Bardzo niesprawiedliwe to były oceny.