Pierwszą dużą imprezą, na której pozwolono siatkarzom zdobywać punkty nie tylko przy własnej zagrywce, przy jednoczesnym rozciągnięciu seta do 25 punktów, były mistrzostwa Europy w Austrii w 1999 r. Nowinkę najlepiej przyswoili sobie Włosi, którzy wygrali pokonując w finale Rosjan. Trzeba jednak pamiętać, że Włosi seryjnie ogrywali rywali nawet według starych siatkarskich zasad, czego dowodem były trzy mistrzostwa świata zdobyte w latach 1990, 1994 i 1998.
Dla Włochów być może nie miało znaczenia, czy upokarzali przeciwników punktując ich 25:16, czy 15:6, ale światowa siatkówka przyspieszyła, chociaż tak naprawdę – patrząc na czas gry – zwolniła. Kiedy polscy siatkarze podczas trwających właśnie mistrzostw świata potrzebowali grubo ponad dwóch godzin, aby w pięciu setach uporać się w Irańczykami, niektórzy już obwołali tę potyczkę jako jeden z najbardziej dramatycznych i wyczerpujących meczów w historii naszej reprezentacji. Słuchając tego, siatkarze legendarnej drużyny Huberta Wagnera mogą pewnie uśmiechnąć się pod nosem. - Najdłuższy mecz jaki grałem, trwał 3 godziny i 15 minut. Graliśmy wtedy w lidze z Resovią – wspomina w rozmowie z „Rz” Zbigniew Lubiejewski, mistrz olimpijski z Montrealu 1976, który tak wspomina czasy, kiedy sety rozgrywano jeszcze do 15 punktów. - Mecze ciągnęły się czasami jak tasiemce. To były mordercze czasy, dlatego nie wiem, czy dzisiejsi siatkarze wytrzymaliby takie obciążenia, jakie my mieliśmy. Dziś libero wchodzi na trzy pozycje z tyłu, a potem trzy kolejne odpoczywa na ławce. Czyli praktycznie gra pół meczu.
Przed 1999 r. trzygodzinne mecze były normą, co oczywiście miało wpływ na zdrowie samych zawodników. - Jeśli gra się ponad trzy godziny, to skurcze muszą łapać. Jeśli w ciągu meczu robi się nawet kilkaset wyskoków, musi to boleć. Teraz akcje są dużo krótsze. Kiedy przed laty pojawił się temat wydłużenia setów oraz możliwości punktowania przy każdej akcji, podchodziliśmy do tego bardzo sceptycznie. To była rewolucja. Nie dość, że wprowadzono 25 punktów w secie, to dodatkowo wchodził do gry libero. A kiedyś nie było nawet antenek.
Najgorzej mieli ci, którzy uczyli się siatkarskiego abecadła w starych zasadach, ale potem musieli się przestawić. Jednym z królików doświadczalnych był Paweł Papke. Były reprezentacyjny atakujący w 1999 roku miał 22 lata. - Faktycznie kawałek czasu już minęło… To była oczywiście rewolucyjna zmiana, a jak wiadomo człowiek z natury obawia się na początku każdej nowości – mówi były siatkarz. - Nowe zasady przyjęły się jednak szybko, dały możliwość nie tyle skrócenia meczu, ile przewidzenia, jak długo set może trwać. Bo przecież nie można grać na przewagi w nieskończoność. Pamiętam taki mecz rozgrywany jeszcze w starym systemie, kiedy graliśmy w play-offach ze Szczecinem za moich czasów w Mostostalu. Trzy sety graliśmy przez 2 godz. 36 minut. Proszę pomyśleć, co by było, gdyby doszło jeszcze do tie-breaka. Coś takiego było nie do zaakceptowania z punktu widzenia telewizji. Rok 1999 to był cały pakiet zmian. Od tego czasu zagrywka po taśmie już nie była błędem, wprowadzono libero, dwa czasy techniczne, grano już innymi piłkami na innym podłożu.
Do regulaminowych zmian szybko musieli przyzwyczaić się również szkoleniowcy. – Zmienił się sposób prowadzenia drużyn. Grając seta do 25 punktów i mogąc zdobywać punkty przy własnej zagrywce, wchodziło się w mecz od razu na pełnych obrotach, bo strata większej liczby punktów na początku partii mogła być już nie do odrobienia. W starym systemie było inaczej, wygrywając nawet 14:2 można było przegrać seta i tak często się zdarzało. Dziś jak drużyna prowadzi 20:15, set jest już właściwie zamknięty – dodaje Paweł Papke.
Środowisko siatkarskie jest zgodne, że zmiany uczyniły dyscyplinę atrakcyjniejszą dla kibiców. - Niewątpliwie gra stała się lepsza do oglądania, ale złożyło się na to wiele rzeczy: muzyka, oprawa, zabawa kibiców – mówi Zbigniew Lubiejewski. - Za moich czasów grało się dla sportu. Dziś gra się dla kibiców, bo to oni są najważniejsi.