Po zwycięstwie nad Rosjanami w Memoriale Huberta Jerzego Wagnera zrodziła się wiara, że mamy mocny zespół, który stać na sukces w mistrzostwach Europy. Chętnie zapomnieliśmy, jak wyglądała Liga Światowa, i o tym, że niewiadomych wciąż jest zbyt wiele, by spokojnie czekać na najważniejszy w tym roku turniej.
W ME od lat gramy ze zmiennym szczęściem. Po klęsce w Moskwie w 2007 roku, gdzie nasi wicemistrzowie świata spisali się fatalnie, przyszedł wygrany turniej w Izmirze dwa lata później. Daniela Castellaniego noszono na rękach, by wywalić z hukiem po nieudanych MŚ w 2010 roku. Przyszedł pewny siebie, uśmiechnięty Włoch Andrea Anastasi i znów staliśmy na podium (Wiedeń 2011). Ale ten sam Anastasi zbierał cięgi w 2013 roku, gdy odpadaliśmy z ME po przegranym barażu z Bułgarią.
Stephane'owi Antidze przegrane ME 2015 uszły na sucho, bo wciąż pamiętano złoty medal mistrzostw świata zdobyty rok wcześniej. Ale po igrzyskach w Rio musiał się pakować. Teraz w trudnej sytuacji jest Ferdinando De Giorgi, który na dobrą sprawę dopiero zaczął przygodę z polską kadrą, a już nie brakuje głosów, że powinien ją kończyć.
Polacy barażu ze Słowenią nie przegrali w dramatycznych okolicznościach. Krótkie 0:3 w setach wiele mówi o tym spotkaniu, ale nie wszystko. W pierwszej partii prowadzili 21:20 i stracili pięć punktów z rzędu. Ataków nie skończyli Michał Kubiak, Dawid Konarski i Bartosz Kurek, a więc ci, na których miała się opierać siła ofensywna naszego zespołu. Sześć zepsutych zagrywek i brak choć jednego asa też składają się na obraz tego seta, chyba najważniejszego w meczu.
Polacy mieli świadomość, że rywale srebrnego medalu mistrzostw Europy dwa lata temu nie zdobyli przypadkowo. Zdecydowana większość reprezentantów tego małego kraju gra lub grała w dobrych ligach, ma doświadczenie wyniesione z rywalizacji na wysokim poziomie, a ciśnienie towarzyszące ich występom jest minimalne – siatkówka nie jest w Słowenii tak popularnym sportem jak u nas.