W pierwszym spotkaniu amerykańscy mistrzowie olimpijscy przeżyli szok. Przegrali szybko i boleśnie, ale chyba jeszcze bardziej zaskoczyło ich to, że w mieszczącej 10 tysięcy widzów Sears Centre w Hoffman Estates trybuny były biało-czerwone. To nasi siatkarze grali u siebie.
Alan Knipe, trener zespołu USA, nie przeceniał jednak roli dopingu. – W Belo Horizonte mieliśmy przeciwko sobie 17 tysięcy Brazylijczyków i wygraliśmy. Tu byliśmy po prostu słabsi. Polacy zagrali znakomicie – chwalił drużynę Andrei Anastasiego.
Ale Amerykanie mają to do siebie, że potrafią szybko zapomnieć o porażce. Tak było i tym razem. Jeśli Clayton Stanley i William Priddy serwują tak, jak potrafią, to problemy ma każdy zespół na świecie. Polacy też mieli. Dzień wcześniej przyjmowali znakomicie (72,55 proc.), ale złoci medaliści z Pekinu gorzej zagrywali. Tym razem gospodarze popełnili znacznie mniej błędów, a nasi siatkarze mylili się raz za razem (36 błędów, dzień wcześniej – 18).
W drugim meczu Michał Kubiak nie był tak skuteczny w ataku i przyjęciu, jak w piątek, więc w połowie drugiego seta zmienił go Michał Ruciak. Zmiana była skuteczna, nasi siatkarze wygrali do 15 i wydawało się, że pójdą za ciosem. Sęk w tym, że mistrzów olimpijskich niełatwo rozbić psychicznie. W trzeciej partii nie pamiętali już o laniu, które dostali wcześniej, i znów grali tak, jak potrafią.
Od początku czwartego seta na boisku pojawił się Michał Bąkiewicz (na miejsce Ruciaka) i kiedy Polacy prowadzili 12:7, wydawało się, że tie-break jest nieunikniony.