Marcin Możdżonek prosił, by hali Podpromie nie nazywać twierdzą, choć w lidze Resovię pokonała tam w tym sezonie tylko jedna drużyna (Wkręt-Met AZS Częstochowa w rundzie zasadniczej), a kibice z dumą prezentowali transparent o tym przypominający.
Zaksa przyjechała do Rzeszowa z jasnym celem: wygrać przynajmniej raz i wrócić na decydujący mecz do własnej hali. Dziesięć lat czekania na tytuł to wystarczająco dużo. Resovię pokonała już w tym roku w meczu o Puchar Polski. A przecież to niejedyny sukces zespołu prowadzonego przez byłego selekcjonera Polaków Daniela Castellaniego. Zaksa z powodzeniem grała w Lidze Mistrzów, dotarła do najlepszej czwórki, a argentyński trener miał być gwarantem sukcesu również w walce o złoto PlusLigi: ze Skrą Bełchatów w finałowej rywalizacji nigdy nie schodził pokonany.
W sobotę Zaksa nie wygrała jednak nawet seta, popełniała proste błędy w ataku, przyjęciu i na zagrywce. – To był bardzo słaby mecz w naszym wykonaniu, właściwie w każdym elemencie – przyznał kapitan Zaksy Paweł Zagumny, a Możdżonek dodał: – Próbowaliśmy przebić głową mur. Wszyscy zagrali poniżej oczekiwań.
Kapitan Resovii Olieg Achrem mówił o kolejnej wygranej bitwie, ale jeszcze nie wojnie. Ale zachwyceni kibice widzieli już swoją drużynę ponownie na tronie. „Mistrz, mistrz, Resovia mistrz" – śpiewali. A potem ustawili się w kolejce po bilety na niedzielne spotkanie. Najbardziej zdeterminowani koczowali przed halą przez całą noc, wyposażeni w koce i śpiwory. Wejściówki rozeszły się w kilka minut. Na rynku stanął telebim, wszyscy byli przygotowani na wielką fetę.
Ale Zaksa święto zepsuła. W niedzielę zagrała odważnie i z charakterem. Odrabiała kilkupunktowe straty. Popisowy był drugi set, w którym ze stanu 15:21 doprowadziła do 22:21 i wygrała 30:28.