Kiedyś zapytano go, czego się boi. Odpowiedział, że pierwszego tańca na własnym weselu. Na boisku nie bał się nikogo, nie czuł żadnej presji. O nieudanych akcjach zapominał od razu.
Nie wygląda na zabójcę
Dziś zachwycają się nim wszyscy, nawet ci, którzy twierdzili, że Wlazły to już historia i jego powrót do reprezentacji niewiele pomoże drużynie. Nie mieli racji. Wlazły w mistrzostwach rozkręcał się z meczu na mecz, a to, co zrobił w arcyważnych spotkaniach z Brazylią i Rosją, w ostatniej, trzeciej fazie grupowej turnieju, przenosi go w inny wymiar – siatkówki kosmicznej.
Z Brazylią zdobył 31 punktów. Z Rosją, tylko w pierwszych dwóch wygranych setach, potrzebnych, by awansować do strefy medalowej – 17. I zdobywał je w kluczowych momentach, decydujących o ostatecznym wyniku. W meczu o tytuł, choć nie był już tak skuteczny, to on zablokował w newralgicznej akcji pod koniec czwartego seta lidera Brazylijczyków Ricarda Lucarellego. Indywidualne nagrody dla najlepszego zawodnika (MVP) i atakującego turnieju to piękny dodatek do mistrzostwa świata.
– Kto ma Wlazłego, ten wygrywa – powiedzenie Pawła Papke, kiedyś najlepszego polskiego atakującego, dziś posła, weszło do klasyki.
Na pierwszy rzut oka Wlazły nie wygląda na zabójcę, w jakiego zmienia się na parkiecie. 194 cm wzrostu, szczupła sylwetka, wciąż chłopięca twarz, choć skończył już 31 lat. Ma jednak nieprawdopodobnie szybką rękę, którą zadaje nokautujące ciosy. Kiedy staje w polu zagrywki, piłka leci z szybkością bliską 130 km/h. Potrafi też zatrzymać najgroźniejszego rywala pojedynczym blokiem, a jak na atakującego, broni znakomicie. Gdy nie da się rękoma, to nogą. Tak właśnie wybronił jedną z kluczowych piłek w półfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami, w katowickim Spodku. – Kto wie, może to była najważniejsza obrona w tym turnieju – powiedział po tym spotkaniu wygranym przez Polaków 3:1 Stephane Antiga.