Na ubiegłorocznych mistrzostwach świata, które Polacy zakończyli jako srebrni medaliści, w meczu drugiej rundy pokonali Słoweńców aż 38:27. W piątek w Stavanger zanosiło się na jeszcze wyższe zwycięstwo. Pierwsza połowa w wykonaniu zawodników Bogdana Wenty była prawie perfekcyjna. Polacy z minuty na minutę grali lepiej, atakowali z coraz większym polotem i do tego skutecznie. 9 goli przewagi po 30 minutach gry było najniższym wymiarem kary dla Słoweńców.
– W szatni nie było cicho, staraliśmy się jeszcze bardziej zmotywować, jednak przy takiej przewadze trudno było zachować koncentrację – mówił kapitan reprezentacji Grzegorz Tkaczyk. W drugiej części gry Wenta co chwila łapał się za głowę, nie wierzył, że tak łatwo można stracić to, co wcześniej się wypracowało. – Jak tak dalej pójdzie, na pewno przegramy – krzyczał do siedzących na ławce.
Przewaga stopniała do trzech bramek. Polacy zaczęli się kłócić, rywale poczuli się silni i wydawało się, że wyrównanie jest tylko kwestią czasu. – To męska gra, więc czasami musimy wyrażać swoje myśli w męskich słowach. Ani przez chwilę nie zwątpiłem jednak, że uda nam się wygrać. Uważam, że kontrolowaliśmy przebieg meczu – dodawał Tkaczyk.
Od 30. do 46. minuty Polacy zdobyli jednak tylko trzy bramki, byli kompletnie bezradni. Oglądali się na siebie, szukali kogoś, kto wziąłby na siebie odpowiedzialność poprowadzenia gry. Jedynym chętnym wydawał się Wenta. Trener próbował kolejnych rozwiązań, ale kiedy nie przynosiły skutku, można było odnieść wrażenie, że za chwilę wbiegnie na boisko i pokaże swoim zawodnikom, co mają zrobić, by wygrać.
Kilka godzin wcześniej cały trening poświęcił na doskonalenie gry w obronie. Pierwszy mecz Polacy przegrali z Chorwacją 27:32, tracąc większość bramek po rzutach ze środka boiska, mimo że właśnie tam mieli być nie do przejścia.