Trzeba już wreszcie pogodzić się z tym, że mamy przeciętną drużynę. Taką, która z łatwością wygra z Koreą Południową, Arabią Saudyjską czy Białorusią, ale udział w mistrzostwach świata zakończy bez starcia z prawdziwą czołówką.
Polacy nie doczekali się meczów z Francją, Chorwacją czy Hiszpanią, nie dali rady w pierwszym meczu fazy pucharowej Węgrom, momentami byli zupełnie bezradni. Druga połowa obnażyła wszystkie nasze braki, rywale bardzo szybko pozbawili nas złudzeń.
Żyliśmy nimi nauczeni bliską historią. Wiedzieliśmy, że tym zawodnikom należy się przynajmniej to, by nie skreślać ich za wcześnie. Byliśmy jak starzy znajomi, którzy wiele razem przeżyli i są przekonani, że warto sobie ufać. Czasy się jednak zmieniły. Były trener Polaków Bogdan Wenta mówił, że razem z piłkarzami stworzył mit „Wembley" polskiej piłki ręcznej. Że teraz przed każdym turniejem, chociaż od początku będzie wiadomo, że szanse na sukces mamy niewielkie, ożywać będą nadzieje.
Po turnieju w Hiszpanii nie trudno obronić tezę, że ożyły ostatni raz na długi czas. Nie udało się na dwóch kolejnych mistrzostwach świata i jednych mistrzostwach Europy, nie udało się zakwalifikować do igrzysk w Londynie. Wątpliwe, by za rok polscy kibice czekali na kolejny turniej z wypiekami na twarzy, przestaliśmy wierzyć w piłkę ręczną. Stało się to, czego chcieli uniknąć najlepsi piłkarze tego pokolenia – dyscyplina znika ze świadomości jako ta, która może dać satysfakcję kibicom.
W meczu z Węgrami pierwszą połowę przegraliśmy jedną bramką – 9:10. Rywale byli mocni, ostatnio w Londynie zajęli czwarte miejsce, ale wydawało się, że Polacy mają mecz pod kontrolą. Po przerwie nie obudzili się z drzemki, stracili sześć goli, rzucili dwa i zaczęły się próby ułańskich szarż na wyjątkowo szczelną węgierską obronę. Michael Biegler z niedowierzaniem kręcił głową, próbował zmian, ale nie przynosiły skutku. Dał szansę Kamilowi Syprzakowi, przestawił drużynę na grę z dwoma obrotowymi, ale przewaga Węgrów, zamiast maleć, ciągle rosła.