Reprezentacja Polski nie grała w mistrzostwach świata od roku 2007. Wtedy, na turnieju we Francji, zajęła 11. miejsce, w drugiej rundzie była najsłabszym zespołem w swojej grupie. W tegorocznych mistrzostwach w Serbii Polki już zrobiły dużo, lecz do sprawienia prawdziwej sensacji jeszcze trochę brakuje.
Powrót Polski do czołówki kobiecej piłki ręcznej rozpoczął się 25 czerwca 2010. Wtedy selekcjonerem został Kim Rasmussen. Duńczyk zastąpił na stanowisku Krzysztofa Przybylskiego. Tym samym stał się pierwszym obcokrajowcem prowadzącym kadrę polskich piłkarek. W 2008 pracę zaproponowano Dagobertowi Leukefeldowi, jednak Niemiec nie zdecydował się podpisać umowy.
Nie myśleć o piłce
Osiągnięcia trenerskie Rasmussena nie zapierają tchu. Przez większą część kariery prowadził zespoły młodzieżowe. Potem przez osiem lat był szkoleniowcem Lyngby HK. Zanim zaczął pracę z kobiecą reprezentacją Polski, prowadził szwedzką drużynę mężczyzn Stavsten IF. Gdy podpisał kontrakt z kadrą, zatrudnił go również klub duńskiej ekstraklasy kobiet Roskilde Handball.
W grupie C trwających właśnie mistrzostw świata Polki trafiły na Norwegię, Hiszpanię, Angolę, Paragwaj i Argentynę. Od początku było wiadomo, że poza ich zasięgiem jest Norwegia. To aktualny mistrz olimpijski i mistrz świata. Ale Polki nie przestraszyły się utytułowanych rywalek. Próbowały dotrzymać im kroku i po części ten plan udało się zrealizować. Przegrały tylko pięcioma bramkami (23:18). Polska przegrała także z Hiszpanią, pozostałe reprezentacje pokonała bez większych problemów. Zrobiła to, czego od niej oczekiwano przed turniejem - awansowała do 1/8 finału. To był początek prawdziwych sprawdzianów.
W pierwszym spotkaniu fazy pucharowej Polki zmierzyły się z Rumunkami. Przed meczem rumuńskie media lekceważąco pisały o reprezentacji Polski. Brak zgrania, nadmiar szczęścia, który wreszcie musi się wyczerpać, sukcesy widziane jedynie oczyma wyobraźni, bo w rzeczywistości nigdy ich nie było - tak dziennikarze z Rumunii opisywali zespół Kima Rasmussena.