Były selekcjoner Gian Piero Ventura zażartował niedawno, że ubiegłoroczna porażka ze Szwecją, zamykająca squadra azzurra drogę na mundial w Rosji, była dla niego tak bolesna, że przestał chodzić na zakupy do Ikei.
We Włoszech nikomu nie było jednak do śmiechu: reprezentacja po raz pierwszy od 60 lat nie awansowała na mistrzostwa świata, prasa pisała o apokalipsie, a Gianluigi Buffon ze łzami w oczach ogłosił zakończenie kariery.
Dwa dni później zwolniono Venturę. Człowieka, który podejmie się – jak powiedział jeden z komentatorów – budowy nowego domu na pozostawionych przez poprzednika gruzach, szukano długo. W dwóch pierwszych tegorocznych meczach towarzyskich zespół poprowadził trener młodzieżówki Luigi Di Biagio. Bez widocznych efektów: Włosi przegrali z Argentyną (0:2) i zremisowali z Anglią (1:1).
Coraz głośniej mówiono o możliwym powrocie Antonio Contego, który z reprezentacją dotarł do ćwierćfinału Euro 2016, ale faworytem był Carlo Ancelotti. Do przejęcia stanowiska jednak się nie palił, przyjął ofertę Napoli, a następcą Ventury został niespodziewanie Roberto Mancini. Niespodziewanie, bo jeszcze pół roku wcześniej zarzekał się, że nie jest gotowy na pracę z kadrą i nie porzuci dobrze płatnej posady w Zenicie Sankt Petersburg (około 15 mln euro rocznie).
Mancini zdanie jednak zmienił. I szybko się przekonał, jak duże czeka go wyzwanie. Zaczął wprawdzie od zwycięstwa nad Arabią Saudyjską (2:1), ale jeszcze przed mundialem Włosi przegrali z Francuzami (1:3) i zremisowali z Holendrami (1:1).