Drużyna Polaków jesienią dzielnie walczyła w grupie śmierci Ligi Mistrzów. Przed ostatnią kolejką nawet prowadziła, ale porażka z Liverpoolem (0:1) zepchnęła ją na trzecie miejsce i skazała na kontynuowanie europejskiej przygody w mniej doborowym towarzystwie.
Gdyby Arkadiusz Milik w końcówce meczu na Anfield wykorzystał znakomitą sytuację, dziś to Napoli grałoby dalej w Champions League. Ale takie rozważania nie mają już sensu. Szansa na tytuł w Serie A znów odjechała (strata do lidera Juventusu wynosi już 11 punktów), więc wszystkie siły można rzucić na Ligę Europy.
W tej sytuacji cel jest jasny: awans do finału zaplanowanego na 29 maja na Stadionie Olimpijskim w Baku – wybudowanym przed czterema laty z okazji igrzysk europejskich, obiekcie, który w przyszłym roku będzie gościć uczestników mistrzostw Europy.
– Naprawdę wierzę w to, że możemy tam dotrzeć – mówi prezes Napoli Aurelio De Laurentiis. Nie po to zatrudniał Carlo Ancelottiego – jednego z najbardziej utytułowanych trenerów, by teraz patrzeć, jak trofea zdobywają inni.
Napoli gra nierówno. Potrafi rozbić 3:0 Sampdorię, a tydzień później zremisować bezbramkowo z Fiorentiną. Mecz we Florencji Arkadiusz Milik zaczął pierwszy raz w tym roku na ławce rezerwowych. Kłopoty zdrowotne sprawiły, że na boisku pojawił się dopiero na ostatnie pół godziny. W Zurychu ma już wrócić do podstawowej jedenastki. Napoli nie stać na to, by trzymać go w rezerwie.