Żaden finał rozgrywek o Puchar Mistrzów tak się nie rozpoczął. W 22. sekundzie meczu Sadio Mane dośrodkowywał w pole karne. To był bardziej strzał niż dośrodkowanie, każdy, kto stał na jego linii, nie miałby prawa zareagować. Piłka nie leciała na wysokości głowy czy nogi tylko tułowia. Pecha miał Moussa Sissoko, bo trafiła go w wyciągniętą rękę.
Sędzia Damir Skomina odgwizdał rzut karny. Sytuacja rozgrywała się pod bramką, za którą siedzieli kibice Tottenhamu. Trzeba było usłyszeć ich krzyk pomieszany z przekleństwami na arbitra, pomstowanie na przepisy i pecha. Jeszcze mecz się dobrze nie zaczął, a oni przegrywali już 0:1.
Mohamed Salah nie dał bramkarzowi Hugo Llorisowi żadnych szans. Trafił niemal w okienko, nie tylko bardzo precyzyjnie, ale i mocno. Kto się spóźnił, ten nie zobaczył gola. Ale nikt się nie spóźnił. Trybuny były wypełnione po brzegi już od prawie godziny. Nowy stadion Atletico stoi na peryferiach miasta od półtora roku, łatwo do niego dojechać, ale tym razem korki były takie, że wielu widzów opuściło swoje autokary oraz samochody i ostatni kilometr pokonało pieszo.
Na trybunach uzbierało się blisko 70 tysięcy ludzi. Jednak do Madrytu przyjechało na pewno ponad sto tysięcy kibiców z Anglii. Przez całą sobotę krążyli po stolicy Hiszpanii, dodawali sobie otuchy na Plaza Mayor i w okolicach Puerta del Sol. Chcieli być blisko swoich, wiedząc, że szansa kupienia biletu była niemal zerowa. Wypili hektolitry hiszpańskiego piwa, a mimo to trzymali fason.
Inaczej niż na Heysel
To nie była horda kibiców z Liverpoolu, jaka przed finałem rozgrywek o Puchar Mistrzów w roku 1985 najpierw rozbiła na uliczkach Brukseli tysiące butelek po piwie, a potem na stadionie Heysel doprowadziła do śmierci 39 osób. Już wtedy śpiewali „You'll Never Walk Alone", ale myśleli kategoriami szowinistów. W Madrycie było spokojnie, a widok idących obok siebie kibiców w czerwonych koszulkach Liverpoolu i białych Tottenhamu nikogo nie dziwił. Inna kultura.