Finał Champions League: Czerwone szaleństwo

Liverpool pokonał Tottenham 2:0 w angielskim finale Champions League i zdobył Puchar Mistrzów po raz szósty.

Publikacja: 02.06.2019 19:23

Jordan Henderson wznosi w górę Puchar Mistrzów. Liverpool czekał na ten triumf od 2005 roku

Jordan Henderson wznosi w górę Puchar Mistrzów. Liverpool czekał na ten triumf od 2005 roku

Foto: AFP

Żaden finał rozgrywek o Puchar Mistrzów tak się nie rozpoczął. W 22. sekundzie meczu Sadio Mane dośrodkowywał w pole karne. To był bardziej strzał niż dośrodkowanie, każdy, kto stał na jego linii, nie miałby prawa zareagować. Piłka nie leciała na wysokości głowy czy nogi tylko tułowia. Pecha miał Moussa Sissoko, bo trafiła go w wyciągniętą rękę.

Sędzia Damir Skomina odgwizdał rzut karny. Sytuacja rozgrywała się pod bramką, za którą siedzieli kibice Tottenhamu. Trzeba było usłyszeć ich krzyk pomieszany z przekleństwami na arbitra, pomstowanie na przepisy i pecha. Jeszcze mecz się dobrze nie zaczął, a oni przegrywali już 0:1.

Mohamed Salah nie dał bramkarzowi Hugo Llorisowi żadnych szans. Trafił niemal w okienko, nie tylko bardzo precyzyjnie, ale i mocno. Kto się spóźnił, ten nie zobaczył gola. Ale nikt się nie spóźnił. Trybuny były wypełnione po brzegi już od prawie godziny. Nowy stadion Atletico stoi na peryferiach miasta od półtora roku, łatwo do niego dojechać, ale tym razem korki były takie, że wielu widzów opuściło swoje autokary oraz samochody i ostatni kilometr pokonało pieszo.

Na trybunach uzbierało się blisko 70 tysięcy ludzi. Jednak do Madrytu przyjechało na pewno ponad sto tysięcy kibiców z Anglii. Przez całą sobotę krążyli po stolicy Hiszpanii, dodawali sobie otuchy na Plaza Mayor i w okolicach Puerta del Sol. Chcieli być blisko swoich, wiedząc, że szansa kupienia biletu była niemal zerowa. Wypili hektolitry hiszpańskiego piwa, a mimo to trzymali fason.

Inaczej niż na Heysel

To nie była horda kibiców z Liverpoolu, jaka przed finałem rozgrywek o Puchar Mistrzów w roku 1985 najpierw rozbiła na uliczkach Brukseli tysiące butelek po piwie, a potem na stadionie Heysel doprowadziła do śmierci 39 osób. Już wtedy śpiewali „You'll Never Walk Alone", ale myśleli kategoriami szowinistów. W Madrycie było spokojnie, a widok idących obok siebie kibiców w czerwonych koszulkach Liverpoolu i białych Tottenhamu nikogo nie dziwił. Inna kultura.

Chociaż kiedy przed pierwszym gwizdkiem Liverpool śpiewał swoją pieśń, która stała się hymnem wszystkich klubów świata, kibice Tottenhamu odpowiedzieli gwizdami. Ale tylko raz. Kiedy chwilę później obie drużyny czciły minutą ciszy pamięć Jose Antonio Reyesa, hiszpańskiego gracza Sevilli, Realu i Arsenalu, który rano zginął w wypadku samochodowym, stadion był już zjednoczony, a po ciszy słychać było tylko brawa.

Chwilę później wszystko było inne. Piłkarze Tottenhamu nie bardzo wiedzieli, jak się pozbierać po stracie gola. Można było odnieść wrażenie, że nawet Mauricio Pochettino nie wiedział, co zrobić. Stawał przed ławką, siadał na niej, wydawał polecenia, ale gry jego drużyny to nie zmieniło. Juergen Klopp przez półtorej godziny stał w swojej strefie, patrzył na boisko i reagował. W 25. minucie kazał zawodnikom rezerwowym rozgrzewać się i mimo że to jego zespół prowadził, to Klopp przeprowadził pierwsze zmiany. Pochettino zwlekał z tym aż do 66. minuty.

Kane nie pomógł

Trener czekał na powrót kontuzjowanego Harry'ego Kane'a, bo to przecież on zdobywa na ogół najwięcej bramek dla „Kogutów". Ale król strzelców mundialu, mimo że doszedł do zdrowia, to nie wrócił do formy i niewiele dla swojej drużyny zrobił. Miał być kimś w rodzaju Jimmy'ego Greavesa, mistrza świata sprzed pół wieku, który zbudował swoją legendę na White Hart Lane, a „przeszedł koło meczu", jak obrazowo określa się takie sytuacje.

Kane nawet w słabszej formie może jednak w każdej chwili zrobić coś przykrego przeciwnikowi, więc Pochettino nie zdjął go z boiska, tylko dodał mu do pomocy Lucasa Mourę, a w ostatnich minutach także Fernando Llorente. I wtedy, mając nóż na gardle, Tottenham stał się bardzo groźny. Wreszcie odnalazł się też Christian Eriksen, którego podania dawały nadzieję na bramkę, a strzał z wolnego z trudem odbił Alisson.

Klopp zareagował wcześniej. W najlepszym napadzie klubu europejskiego (pewnie kibice mają na temat różne zdania): Sadio Mane, Roberto Firmino, Mohamed Salah, Brazylijczyk spisywał się mniej więcej tak, jak Kane w Tottenhamie: jego nazwisko umieszczono w składzie i tyle. Kiedy więc Klopp w 58. minucie zamienił Firmino na Belga Divocka Origiego, siła Liverpoolu jeszcze wzrosła.

Kiedy Alisson Becker obronił kilka bardzo groźnych strzałów, a Virgil van Dijk potwierdzał swoimi interwencjami opinię jednego z najlepszych środkowych obrońców świata, po jednej z ostatnich akcji to właśnie Origi zdobył bramkę, która przesądziła o zwycięstwie „The Reds", chociaż wcale jeszcze nie rzuciła piłkarzy Tottenhamu na deski.

Przypomniał się finał sprzed roku, w którym Real pokonał Liverpool 3:1, między innymi dlatego, że ówczesny bramkarz Loris Karius popełnił dwa poważne błędy (fakt, że Sergio Ramos bardzo mu w tym w chuligański sposób „pomógł"). Gdyby nie to, być może w Madrycie Liverpool broniłby pucharu, a nie o niego walczył.

Mało angielski finał

W finale dwóch angielskich drużyn było niewielu Anglików. W Tottenhamie obrońcy Kieran Trippier, Dany Rose i Eric Dier, pomocnicy Harry Winks i Dele Alli oraz Harry Kane. W Liverpoolu obrońca Trent Alexander-Arnold, pomocnicy Jordan Henderson i James Milner. Juergen Klopp jest Niemcem, a Mauricio Pochettino Argentyńczykiem.

Nie ma w tym niczego dziwnego, bo cała piłka już dawno uległa globalizacji. Fakt, że w finałach dwóch najważniejszych europejskich rozgrywek znalazły się cztery angielskie kluby, potwierdza pozycję Anglii jako najmocniejszego futbolowego bastionu. Niewiele jest w tych klubach angielskiego kapitału, zawodników i trenerów, ale jest duch piłki opartej na tradycji, starszej niż firma Blikle. Nie pamiętam, kiedy angielski piłkarz strzelił zwycięską bramkę w finale Ligi Mistrzów i kiedy triumfowała angielska myśl trenerska (chyba Joe Fagan z Liverpoolem, w roku 1984).

Ale gdy po zwycięstwie Trent Alexander-Arnold, nie bacząc na to, że zaczyna się ceremonia dekoracji, podbiegł do trybuny kibiców Liverpoolu i dziękował im za doping, ta trybuna w czerwonym kolorze oszalała. Dla niej futbol wrócił do domu, bez względu na to, skąd pochodzą piłkarze, którzy zakładają koszulki Liverpoolu i kto nimi zarządza z trenerskiej ławki.

Żaden finał rozgrywek o Puchar Mistrzów tak się nie rozpoczął. W 22. sekundzie meczu Sadio Mane dośrodkowywał w pole karne. To był bardziej strzał niż dośrodkowanie, każdy, kto stał na jego linii, nie miałby prawa zareagować. Piłka nie leciała na wysokości głowy czy nogi tylko tułowia. Pecha miał Moussa Sissoko, bo trafiła go w wyciągniętą rękę.

Sędzia Damir Skomina odgwizdał rzut karny. Sytuacja rozgrywała się pod bramką, za którą siedzieli kibice Tottenhamu. Trzeba było usłyszeć ich krzyk pomieszany z przekleństwami na arbitra, pomstowanie na przepisy i pecha. Jeszcze mecz się dobrze nie zaczął, a oni przegrywali już 0:1.

Pozostało 89% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Piłka nożna
Johan Neeskens. Odleciał kolejny wielki Holender
Piłka nożna
Juergen Klopp ma nową pracę. Co będzie robił były trener Liverpoolu?
Piłka nożna
Strefa Gazy. Co różni Izrael od Rosji i dlaczego FIFA wciąż gra na czas?
Piłka nożna
Paul Pogba nie brał celowo dopingu. Kiedy i gdzie wróci do gry?
Piłka nożna
Cristiano Ronaldo – piłkarz z miliardem wyznawców