Ostatnim piłkarzem, który zdobył dla polskiego klubu bramkę na Camp Nou, był Andrzej Łatka, gracz Legii, a zdarzyło się to 20 lat temu. Od tamtej pory jest tylko gorzej. Wisła nie miała z Barceloną najmniejszych szans, ponieważ była pod każdym względem słabsza. Mogła stracić jeszcze więcej bramek, nie mogła żadnej strzelić.
Legia była w innej sytuacji. Grała na swoim stadionie, a za przeciwnika miała FK Moskwa, zespół na poziomie drużyny warszawskiej, czyli mniej więcej tak samo słaby. W pierwszej połowie legioniści znowu zagrali tak, jakby strajkowali, chociaż na Łazienkowskiej brakuje im tylko ptasiego mleka. Nie są warci pieniędzy, jakie tam zarabiają.
Większość nie powinna w ogóle znaleźć się w tym klubie, gdzie na ogół obowiązywały jakieś standardy, a ktoś, kto nie umie grać w piłkę, nie miał prawa się tam znaleźć. To już jest, niestety, przeszłość.
Ale Legia potrafi też zadziwić. Kiedy w drugiej połowie straciła dwie bramki w ciągu dwunastu minut, trener Jan Urban zdjął z boiska atrapę jedynego napastnika Takesure Chinyamę, wstawiając na jego miejsce pomocnika Piotra Gizę. Tak wszystko poprzestawiał, przesunął do przodu Sebastiana Szałachowskiego (jednego z nielicznych, którym chce się grać), że legioniści strzelili chociaż honorową bramkę. Tomasz Iwański przeprowadził jedyną udaną akcję, po której wyłożył piłkę Rogerowi. A ten, jak już ma piłkę na nodze, to na ogół dobrze się to kończy.
Apatyczna publiczność, która ciągle nie wiadomo co kontestuje, ożywiła się, kiedy Rosjanie zaczęli symulować kontuzje po rzekomo zbyt ostrych atakach legionistów. Wtedy trybuny zaczęły krzyczeć: „Gruzja! Gruzja!”. Trener FK Moskwa, Ukrainiec Oleg Błochin, powiedział na konferencji, że poskarży się do UEFA, i zagroził, że Legia w Moskwie może liczyć na podobne przyjęcie. Nie wróży to niczego dobrego.