Pewnie to bajka, ale Rafael Benitez przed wczorajszym meczem miał powiedzieć do swoich piłkarzy: „Zagrajcie dla kibiców”. Zawodnicy Liverpoolu wyszli na Anfield nie grać w piłkę, ale – jakby ktoś wcześniej uraził ich dumę – kopać ją z nienawiścią. Po półgodzinie było już jasne, że tego wieczoru zwycięzca może być tylko jeden.
Liverpool, w którego składzie było więcej Hiszpanów niż w Realu, wygrał po hiszpańsku. Fernando Torres mścił się za gwizdy w Madrycie w pierwszym meczu, ośmieszając rywali. Dryblował nawet leżąc, nie tylko biegał, ale i myślał szybciej od rywali. W 16. minucie oszukał Fabio Cannavaro, odegrał do Dirka Kuyta, przepchnął Pepe, po czym dopadł do piłki, uprzedzając Stevena Gerrarda, i wpakował ją obok Ikera Casillasa.
Casillas był najlepszym piłkarzem ekipy z Madrytu, po kolejnych udanych interwencjach kiwał głową z niedowierzaniem, że do strzałów w ogóle doszło. O Realu, od kiedy zaczął gonić Barcelonę w lidze, mówiło się dobrze albo wcale. To, co spotkało go w Liverpoolu, zwiastuje jednak dużo większe problemy niż te, jakie dotknęły Barcelonę, a Juande Ramos o pracy na Santiago Bernabeu w przyszłym sezonie może już zapomnieć.
Dwa kolejne gole to dzieło Gerrarda. 100 tysięcy funtów tygodniowo i świadomość bycia żywą legendą klubu zmuszają go do dźwigania odpowiedzialności. Najpierw wykorzystał rzut karny – podyktowany niesłusznie za rzekome zagranie ręką, na początku drugiej połowy zakończył zabawę, uderzając tak mocno, że nawet Casillas nie był w stanie zareagować. Gola w końcówce dorzucił Andrea Dossena – obrońca, który w lidze rozegrał w tym sezonie 12 spotkań.
W drużynie z Madrytu nie było kogoś takiego jak Gerrard. Raul naprawdę nie jest tym zawodnikiem, jakim był jeszcze kilka lat temu. Arjen Robben potrzebuje tyle miejsca, ile dają mu drużyny w Hiszpanii, ale nie te z Premiership. Real Madryt odpadł w 1/8 finału piąty raz z rzędu i już nie może mówić o pechu. To reguła.