Była feta na stadionie, na Rynku Głównym, teraz czeka to samo co zwykle wyzwanie: co zrobić, żeby nie pozostać tylko królem podwórka?
Wielu kibiców przyszło na mecz już w czerwonych T-shirtach głoszących kto jest najlepszy w Polsce AD 2009. Ale przygotowania do święta w klubie odbywały się ukradkiem, żeby nie zapeszyć. Piętrowy autokar, którym zawodnicy mieli pojechać na rynek ukryto, jak powiedział rzecznik klubu Adrian Ochalik, w krzakach.
Dobry dla Wisły los sprawił, że ostatnim przeciwnikiem był Śląsk Wrocław, klub, podobnie jak Lechia Gdańsk, braterski. W dodatku wrocławianie nie walczyli o tytuł, ani nie bronili się przed spadkiem. Kibice usiedli razem, dopingując na przemian raz jednych, raz drugich i jeszcze obecnego na meczu Jakuba Błaszczykowskiego przy okazji. A żegnającemu się z klubem po dziewięciu latach gry, kontuzjowanemu Marcinowi Baszczyńskiemu, krzyczeli co kilkanaście minut: "Baszczu z nami - kibicami".
Miło było do trzeciej minuty. Kiedy piłka po strzale Janusza Gancarczyka uderzyła w poprzeczkę, a Mariusz Pawełek nie zareagował, kibice popatrzyli po sobie - nie tak miało być. Gra Wisły daleka była od oczekiwań, bardziej interesowano się wynikami na innych boiskach. Przede wszystkim w Poznaniu, gdzie Lech w meczu z Cracovią mógł jeszcze odebrać Wiśle tytuł.
Te rachuby straciły sens w 27. minucie, kiedy po akcji Marka Zieńczuka i jego dośrodkowaniu z lewej strony Radosław Sobolewski zdobył dla gospodarzy prowadzenie. Kibice wyskoczyli w górę, z wyjątkiem kilkunastu stojących na płocie, za budującą się trybuną od strony ulicy Henryka Reymana, pierwszego wybitnego gracza Wisły. Ta ulica trochę sztucznie oddziela stadion od Parku Jordana, gdzie zaczęła się historia krakowskiego (i polskiego, o Lwowie pamiętając) futbolu.