Ten mecz najlepiej opowiedzieć sekundami. Minęły 64 od pierwszego gwizdka sędziego, gdy Wayne Rooney uciszył stadion w Monachium. Pozostawały dwie do ostatniego gwizdka, gdy Ivica Olić strzelił gola dla Bayernu, a że wcześniej Franck Ribery wyrównał, stadion w Monachium eksplodował z radości.
To był tylko pierwszy mecz ćwierćfinałowy, ale od porównań z finałem sprzed 11 lat, gdy Manchester wygrał 2:1 po dwóch golach strzelonych w ostatnich minutach, nie da się uciec. Olić wiedział, że przeszedł do historii, że chociaż Bayern przez te 11 lat nie przegrał żadnego z sześciu spotkań z Manchesterem, to i tak zapamiętany zostanie głównie wczorajszy mecz z Monachium.
Chorwacki napastnik z radości zdjął koszulkę. Gdy sędzia pokazywał mu żółtą kartkę, wyciągnął rękę i podziękował arbitrowi. W tym momencie Olić myślami widział się już na pierwszych stronach środowych wydań niemieckich gazet i zastanawiał się, jak po niemiecku jest „football, bloody hell”. Tak opisywał zwycięski mecz finałowy przed laty Alex Ferguson, teraz mógł tak samo zakląć pod nosem.
Kiedy w ubiegłym roku po przegranym finale w Rzymie jeden z angielskich dziennikarzy zapytał trenera Manchesteru, czy aby na pewno dobrze ustawił drużynę, Ferguson zapowiedział, że nigdy nie zamieni z nim już nawet jednego słowa, skoro śmie wątpić w tak oczywiste rzeczy. Wczoraj można było zwątpić w sens zmian.
Manchester prowadził 1:0 po 34. golu w sezonie Wayne’a Rooneya i stworzył dwie kolejne dogodne sytuacje pod bramką Bayernu. Raz pomylił się Rooney, raz Nani, w drugiej połowie był jeszcze strzał w poprzeczkę. Ferguson mówił, że dla niego ten mecz z Bayernem to tylko pierwsza część tryptyku – w sobotę mecz z Chelsea w Premiership, za tydzień rewanż w Lidze Mistrzów. Trener Manchesteru albo chciał dobić rywala i trzecią część uczynić nudnym epilogiem, albo zaczął oszczędzać siły – w 70. minucie zdjął z boiska Park Ji-Sunga i Michaela Carricka, wprowadzając Antonio Valencię i Dymitara Berbatowa.