Kostka Wayne’a Rooneya trafiła na pierwsze strony gazet, tak jak kiedyś stopa Davida Beckhama. Anglik zszedł z boiska w pierwszym meczu w Monachium już po golu na 2: 1 dla Niemców. Jego mina przy stawianiu prawej nogi wyrażała jeszcze większy ból niż twarz Aleksa Fergusona, kiedy Ivica Olić zdobył bramkę dla Bayernu w doliczonym czasie.
Anglia odetchnęła, gdy się okazało, że do mundialu po kontuzji nie będzie śladu. Fergusona mundial jednak mało obchodzi, a Manchester bez Rooneya traci tyle, ile Barcelona bez Leo Messiego. W sobotnim meczu z Chelsea przegranym przez Manchester 1:2 Dymitar Berbatow pokazał tylko, że są piłkarze, których nie da się zastąpić.
Wczoraj rano Ferguson zdementował pogłoski, jakoby Rooney cudownie ozdrowiał. – Jest dużo lepiej, ale nie chcę ryzykować – stwierdził. Gary Neville, który grał jeszcze w pamiętnym finale z 1999 roku, przypomniał, że wtedy Bayern przegrał z Manchesterem, w którym nie mogli zagrać Paul Scholes i Roy Keane, bardzo ważni wówczas piłkarze. – Nie mówmy już o Waynie. Manchester to nie tylko on – powiedział.
Bayern nad swoimi sukcesami nigdy nie potrafił przejść do porządku dziennego. Niby są dla tego klubu naturalne i podobno zapisane w genach, ale po każdym triumfie ktoś z Monachium rzuci hasło, po którym Bayernu w Niemczech nienawidzi się jeszcze bardziej.
W sobotę drużyna Louisa van Gaala wygrała 2:1 z Schalke, co może okazać się decydujące w końcowym układzie tabeli. Prezydent Bayernu Uli Hoeness stwierdził z wrodzoną gracją, że mistrzostwa jest już pewny, bo przecież na tytuł nie zasługuje tak słaby klub, jak ten z Gelsenkirchen. Kapitan Marc van Bommel dodał, że skoro w tym sezonie jego zespół wygrywa wszystkie decydujące spotkania, trudno zakładać, że w środę w Manchesterze może przydarzyć mu się coś złego. Aż dziwne, że drogi Bayernu i van Gaala schodziły się tak długo.