Mistrzowie Polski przystępowali do rewanżu z Interem Baku w luksusowej sytuacji. Wygrali pierwszy mecz 1:0 i w Poznaniu mogli dyktować warunki.
Zaczęli znakomicie. W pierwszych 10 minutach Azerowie nie tylko nie byli w stanie wyjść za linię środkową, ale nawet kopnąć piłki tak, żeby nie trafiła do któregoś z poznaniaków.
Po bardzo ładnych i szybkich akcjach bliscy zdobycia goli byli Artur Wichniarek, Sławomir Peszko i Manuel Arboleda. Za każdym razem ich trudne strzały bronił Giorgi Łomaja, w tym okresie najlepszy zawodnik na boisku.
Wydawało się, że napór „Kolejorza” musi wreszcie zakończyć się bramką. Ale kiedy po kwadransie nic takiego się nie stało, Azerowie zaczęli grać coraz odważniej. Z piłkarzy Lecha w widoczny sposób uchodziło powietrze. Nie bardzo wiedzieli, jaką metodę znaleźć i coraz częściej nie nadążali za szybko podającymi sobie piłkę przeciwnikami. Gdyby w 22. minucie Robertas Poskus wykazał więcej zimnej krwi, powinien szybką kontrę Interu zakończyć bramką. Kilkanaście minut później Artur Wichniarek trafił w poprzeczkę, ale w tym wypadku można mówić nie o pechu, tylko o tym, że napastnik Lecha zmarnował świetną okazję.
Im dłużej trwał mecz, tym większe męczarnie przeżywali mistrzowie Polski. Grali zdecydowanie słabiej niż w lidze. Niepewna była obrona, bardzo słaba linia pomocy, a sam Wichniarek w ataku, chociaż walczący i ambitny, nie miał siły na 90 minut.