Właśnie się Bayernowi zdarzyło drugie Camp Nou. Będzie może bolało mniej niż tamta porażka z Manchesterem z 1999 r., bo to nie finał LM i droga od wygranej do porażki nie była tak krótka. Ale boli i tak. Thomas Mueller po meczu w złości kopał w trawę, Bastian Schweinsteiger chciał bić rywali, prezes Uli Hoeness skamieniał na trybunach.
Bayern już się widział w ćwierćfinale, wydawało się, że Inter leży na łopatkach i to Włosi będą dziś darli szaty nad kryzysem calcio. Wszystko odmieniło się nagle. Stadion ucichł w 88. minucie, gdy Goran Pandev strzelił gola na 3:2, ale upadek Bayernu zaczął się wcześniej. W 63. minucie gospodarze dostali dwa ciosy naraz. Wesley Sneijder zdobył wyrównującego gola dla Interu, a Arjen Robben pierwszy raz poprosił o zmianę. Bayern to Robben, gdy kilka minut później siadł na ławce z mistrzów Niemiec uszło życie.
Wcześniej Bayern potrafił na straconą szybko bramkę odpowiedzieć dwiema, a powinien zdobyć kolejne: sytuację sam na sam zmarnował Franck Ribery, strzał Gomeza w niesamowity sposób zatrzymał Andrea Ranocchia. Po zejściu Robbena odwaga i pomysły się skończyły.
Holender dwa razy, w Mediolanie i w Monachium, strzelił tak, że piłka odskoczyła od klatki piersiowej Julio Cesara i dobijał ją Mario Gomez, a przy wczorajszej bramce na 2:1 razem z Holendrem asystował Thiago Motta, który pechowo odbił piłkę do Thomasa Muellera. Inter też miał swojego Robbena: Samuel Eto'o był zamieszany we wszystkie gole dla Interu, pierwszego zdobył, przy dwóch podawał. Ale Eto'o jest z żelaza i dotrwał do końca meczu, a szklany Robben kolejny raz nie. I dalej gra Inter. Pokazał, że jest życie po Jose Mourinho.
Jego były trener dziś ma zdjąć z Realu klątwę 1/8 finału. Po to Mourinho ściągano do Madrytu: żeby zatrzymać Barcelonę i żeby Real wreszcie awansował do ćwierćfinału, bo przez sześć ostatnich lat zawsze odpadał w pierwszej rundzie pucharowej. Teraz jest blisko awansu. W Madrycie pod rządami Mourinho zawsze wygrywa, a dziś wystarczy mu nawet bezbramkowy remis.