Trener wybrany został głosem ludu przy jeszcze większym poklasku dziennikarzy i kibiców niż ponad dziesięć lat temu Janusz Wójcik. Franciszek Smuda miał wyjąć z plecaka buławę i poprowadzić – to prawda, że przeciętnych – piłkarzy do sukcesu w najważniejszej imprezie organizowanej w Polsce. Dostał od losu wszystko – spokój i ludzi, którzy chcieli mu pomagać.
Pracuje półtora roku, do Euro zostało 13 miesięcy. Przez drużynę przeszło więcej huraganów niż przez całą ostatnią dekadę, kadra pozbawiona została wszystkich piłkarzy z charakterem, afera goni aferę, a ponieważ trener nie potrafi pięknie mówić, broni się z trudem.
Smuda obiecywał, że będzie konsekwentny i nie złamie swoich zasad. Konsekwencji nie brakuje mu jednak tylko w ich łamaniu. Reprezentacja tuż przed imprezą, która miała napędzić piłkarską koniunkturę na kilkanaście lat, staje się obiektem drwin ulicy. Ta już ochrzciła ją od nazwy sponsora biedronkami Smudy – na podobieństwo orłów Górskiego.
Biedronki też mają powoli dość tego, że rzuca się je Hiszpanom na pożarcie, nie podoba im się to, że dowiadują się o ważnych sprawach nie z rozmów w cztery oczy, ale z wywiadów z selekcjonerem. Trener biedronkom nie ufa, a one – przygaszone i stłamszone – nie pójdą za takim przywódcą w ogień. Smudzie przestają też ufać ci, którzy rządzą polską piłką z tylnego fotela, ale główny kierowca Grzegorz Lato wciąż jest po jego stronie.
I dlatego Smuda trwa. Kiedy pęknie także prezes PZPN, na rok przed Euro może dojść do puczu. I jak mówi trener – „nie będzie perfektnie".