To nie był mecz, po którym wszystko stało się jasne. Na stadionie warszawskiej Legii piłkarze Franciszka Smudy pokazali, że są w stanie grać z najsilniejszymi w Europie, ale nie potrafią wytrzymać tempa przez 90 minut i zawodzą w decydujących momentach.
Polacy przegrali, chociaż rywale nie wrzucili trzeciego biegu i nie podnieśli najlepszych z ławki rezerwowych. Naszym piłkarzom należą się brawa głównie dlatego, że wszyscy spodziewali się po nich dużo mniej.
Smuda do następnego meczu powinien zrobić rachunek sumienia i wypisać grzechy główne drużyny. Przeciwko Francji Polacy grali szybko, często zmieniali pozycje i po kontratakach otwierali sobie drogę do bramki. Zabrakło jednak piłkarza, który miałby odwagę strzelić. Rzuty wolne i rożne nie przyniosły żadnego zagrożenia dla przeciwników, a postawa Tomasza Jodłowca na środku obrony zmusza do walki o polski paszport dla Damiena Perquisa. Smuda dzień przed meczem zapewniał zresztą, że zrobi wszystko, by naturalizować kolejnego Francuza.
Po dwóch czerwcowych meczach selekcjoner ma natomiast odpowiedź na pytanie o podstawowego bramkarza. Jest nim Wojciech Szczęsny, najmłodszy piłkarz w drużynie. Kiedy przed zgrupowaniem wystąpił w telewizyjnym show Kuby Wojewódzkiego, Smuda miał do niego pretensje tylko o jedną odpowiedź. Zapytany o najlepszego polskiego bramkarza wskazał Artura Boruca, a selekcjoner wolałby, żeby był już tak pewny siebie, by odpowiedzieć: Szczęsny.
Świetnie grał też Adrian Mierzejewski. Jeśli prawdą jest, że z trybun oglądał go trener Trabzonsporu Senol Gunes, powinien wrócić do Turcji i powiedzieć prezesowi, by płacił tyle, ile chce Polonia Warszawa. Mierzejewski nie miał kompleksów, odciążył trójkę z Borussii Dortmund i Ludovica Obraniaka w odpowiedzialności za grę drużyny. Tak jak kolegom brakowało mu centymetrów, by dojść do piłki w decydującym momencie, ale rozegrał najlepszy mecz w reprezentacji.