Kiedy latem 2011 roku podpisał kontrakt z Wolfsburgiem był bardzo pewny siebie. Jego wypowiedzi o tym, że wielu chciałoby być na jego miejscu, albo, że to typowo polskie, kiedy wróży mu się ławkę rezerwowych, przeszły do klasyki piłkarskich bełkotów. Klichowi zawsze wszystko przychodziło z łatwością, talentu miał za dwóch, chęci do pracy dużo mniej.
W ekstraklasie zadebiutował jako osiemnastolatek, zapowiadał się na cudowne dziecko polskiej piłki. Widać było, że ma dryg, mijał, dryblował, był szybki, ale korzystał z tego na treningach w zły sposób – wiedział, że i tak jest lepszy, więc się nie przemęczał. Trenerzy mieli do niego pretensje, wytykali lenistwo, ostatni z trzech sezonów w Carcovii zakończył czterema golami i ośmioma asystami. Wtedy zgłosił się Wolfsburg, wypłacił klubowi dwa miliony euro, a piłkarz z ochotą przystał na ofertę, nic nie robiąc sobie z tego, że trenerem był tam Felix Magath. Trener znany u nas z dwóch powodów: morderczych treningów i braku sympatii do Polaków. Ci, którzy mieli z nim do czynienia mówili, że kto przeżył Magatha, w futbolu nie ma się już czego obawiać.
Klich wyjechał do Niemiec pełen zapału, czekał na pierwsze zajęcia z entuzjazmem. Nie wystarczyło mu go na długo. Magath ponoć nie miał nawet tak morderczych treningów, bardziej zniechęcał swoim nieludzkim podejściem do piłkarzy. Kadra liczyła ponad 40 zawodników, Polak od czasu do czasu grał w rezerwach. W Polsce o nim zapomniano, trudno też było walczyć o ponowne ściągnięcie do ekstraklasy, bo w Bundeslidze nawet bez choćby jednej minuty gry zarabiał 600 tysięcy euro rocznie. Niemcy wybrali go zresztą jednym z najbardziej przepłacanych piłkarzy całych rozgrywek.
- Nikt nigdy nie wytłumaczył mi dlaczego nie dostałem szansy na grę. Niemcy wydawały mi się idealnym kierunkiem do rozwoju, chciałem nabrać masy, stać się piłkarzem pełną gębą. Wyszło trochę obciachowo, bo nawet nie zadebiutowałem – wspomina Klich.
Kiedy Magath został zwolniony za brak wyników, światełko w tunelu pojawiło się tylko na chwilę. Jego następca Lorenz Koestner pracował wcześniej w rezerwach i z Polakiem nie potrafił znaleźć wspólnego języka. Zanosiło się na klasyczny pobyt naszego piłkarza zagranicą, czyli: „nie grałem, bo trener mnie nie lubił". O Klichu mówiło się już nie jako obiecującym talencie, ale jako o piłkarzu, którego przerósł profesjonalny futbol. Chciało wypożyczyć go Zagłębie Lubin, potem zainteresowanie wyrażał Lech Poznań. Wreszcie zgłosili się Holendrzy – PEC Zwolle. Żadna wielka firma, żadne marzenie młodych chłopaków, którzy chcą zrobić karierę na Zachodzie. Nowy klub miał jednak dwie zalety: był jedyny, który jeszcze wierzył w polskiego pomocnika, a do tego zapowiadało się, że o miejsce w składzie będzie dużo łatwiej niż w Niemczech.