Każdy trener dał mi coś. Nawet jakiś sierota, bo przynajmniej wiedziałem, czego nie robić. Długo by mówić o metodach pracy. Henryk Kasperczak motywował mnie pozostawieniem na ławce rezerwowych. Kiedy wreszcie wpuszczał mnie na boisko, byłem tak wściekły, że wychodziłem ze skóry, aby udowodnić mu jego pomyłkę. I właśnie o to mu chodziło. Chyba.
A Orest Lenczyk? Z nim nawet ja mam czasami problem, bo długo milczy przy słuchawce i nie wiem, czy jej przypadkiem nie odłożył.
Ja to znam. Kiedy pan Lenczyk został trenerem Wisły, zmienił plany poprzednika i wyznaczył pierwszy trening na poniedziałkowy poranek. Ja miałem już na ten termin inne plany, więc zadzwoniłem do kierownika drużyny Wisły z prośbą, aby przekazał trenerowi, że mnie nie będzie. Sam sobie zadzwoń – powiedział kierownik i wcale mu się nie dziwię. On się bał trenera tak samo jak my wszyscy. Nie miałem wyjścia. Zadzwoniłem i to jeszcze na numer domowy. Przedstawiam się, a tam cisza. No to mówię: nazywam się Frankowski, jestem zawodnikiem Wisły. Głucho. Jakiś pomruk uznałem za przyjęcie mojej informacji do wiadomości. Poszedłem za ciosem i mówię, że nie dam rady być na rano. Jak załatwię w Białymstoku swoje sprawy, to wsiądę w samochód i na popołudniowy trening dojadę do Krakowa.
Ostro pan poszedł.
Za ostro. Usłyszałem, że profesjonalny piłkarz nie może przystępować do treningu po kilku godzinach jazdy samochodem. Mam być w poniedziałek rano. Do widzenia. Domyśla się pan, co wtedy czułem i myślałem. W poniedziałek rano byłem na treningu. Po nim pan Lenczyk wziął mnie na bok i powiedział na ucho: Jutro cię nie widzę, jedź załatwić swoje sprawy. Bardzo go szanowaliśmy.
Czym się różnił Lenczyk od innych trenerów?
Nie tracił czasu na sprawy niepotrzebne. Mówił nam: jeśli jesteś zawodnikiem Wisły, to znaczy, że umiesz grać. Moim zadaniem jest przygotowanie cię do meczu pod względem fizycznym, szybkościowym. I mam ci nie przeszkadzać. Pan Lenczyk miał specyficzne podejście do wszystkiego. Kiedy w karnych pokonaliśmy Real Sociedad i wszyscy byliśmy w euforii, wszedł do szatni i rzucił od niechcenia: No to sobie narobiliście kłopotu. Jak byście wygrali, ale odpadli po walce, nikt by nie miał pretensji. A tak, musicie grać dalej i narażać się na krytykę. Nie wiedzieliśmy – żartuje czy naprawdę tak myśli. Przed następnymi meczami, z FC Porto, jeździliśmy trenować na Stadion Śląski i na Widzew, bo w Krakowie nie mieliśmy jeszcze światła. Starał się nie zaniedbywać żadnego szczegółu.
A Franciszek Smuda?
Kiedy warknął w szatni, to słychać było, jak chłopaki kładą uszy po sobie. Ale to fachowiec też specyficzny i mnie się jego metody podobają, choć czasami próbowałem się z nim sprzeczać. Kiedy przed Euro zaproponował mi pracę z napastnikami reprezentacji, nie wahałem się ani chwili.
Czy obecność w sztabie szkoleniowym reprezentacji Polski zrekompensowała panu nieobecność na mundialach?
To całkowicie odmienne uczucie. Dwa razy mundiale przeszły mi koło nosa. Po pierwszym nie miałem nawet pretensji. Byłem wprawdzie już dwukrotnym królem strzelców ligi, ale grało wtedy w Polsce kilku dobrych napastników: Paweł Kryszałowicz, Maciek Żurawski, Marcin Żewłakow, Radek Gilewicz, no i pojawił się Emmanuel Olisadebe. Dobrze grali i Jerzy Engel postawił na nich.
A Paweł Janas dlaczego nie wziął na mundial w Niemczech napastnika, który w eliminacjach strzelił siedem bramek?
Nie wiem. Od tamtej pory nie rozmawiałem z nim na ten temat ani na żaden inny. To największe rozczarowanie w moim życiu. Owszem, grałem wtedy w Wolverhampton, gdzie nie zdołałem strzelić bramki przez kilka miesięcy. Przechodziłem z tego powodu depresję, o czym nikt nie wiedział. Ale nie przypuszczałem, że to wpłynie na decyzję trenera Janasa. Dla mnie to jakaś dziwna sprawa. Powołań nie dostali wtedy również Jurek Dudek, Tomek Rząsa i Tomek Kłos. A każdy wydawał się poważnym kandydatem. Nikogo nie oskarżam, jednak tak się złożyło, że zamiast nas pojechało trzech zawodników należących do tego samego menedżera, który obecnie mocno działa w naszej piłce krajowej.
Mecze Wisły o Ligę Mistrzów były wielkim przeżyciem?
Graliśmy z Realem, Barceloną. Panathinaikos był w naszym zasięgu, zwłaszcza po zwycięstwie 3:1 w Krakowie. Ale w 85. minucie meczu w Atenach, przy wyniku 2:1 dla gospodarzy, angielski sędzia nie uznał nam bramki prawidłowo zdobytej. Kiedy my się kłóciliśmy z sędzią, Grecy strzelili gola, a w dogrywce, kiedy my już mieliśmy dość, jeszcze jedną. Odpadliśmy, a ja odszedłem z Wisły.
Najlepsi piłkarze, jakich spotkał pan w ciągu 20 lat kariery?
W pomocy to Rosjanin Aleksander Mostowoj ze Strasburga i Serb Dragan „Pixy” Stojković, z którym spotkałem się w Nagoya Grampus Eight. W Wiśle dostawałem piłki na tacy, najpierw od Ryśka Czerwca, a potem od Mirka Szymkowiaka. W ataku oczywiście mój podstawowy partner, czyli Maciek Żurawski. W Chicago grałem zaś z Cuauhtemokiem Blanco. Moje bramki to nic w porównaniu z tymi, jakie on strzelał.
A pańscy przeciwnicy?
Przyglądam się swojemu rówieśnikowi Alessandro Del Piero i nieco młodszemu Raulowi. Pierwszy wybrał Australię, drugi Zatokę Perską, ja skończyłem. Z Del Piero łączą się początki mojej kariery. W roku 1992 grałem przeciw niemu w reprezentacji Polski juniorów trenera Jana Pieszki. Pamiętam, że mecz rozgrywany był w Błoniu pod Warszawą. Przegraliśmy 1:5. Strzeliłem pierwszą bramkę, a on z tych pięciu – trzy. Pokazywaliśmy go sobie palcami jako niedościgniony wzór, za który już zapłacono milion dolarów. Kiedyś i za mnie zapłacono jeszcze więcej, ale takiej kariery nie zrobiłem. Jestem jednak, m.in. dzięki piłce, szczęśliwym człowiekiem.