Galeria upadłych trenerów

Pożegnanie z selekcjonerem reprezentacji Polski to zwykle smutna chwila. Długo czekamy, by ktoś odszedł w sławie.

Publikacja: 01.11.2013 23:42

Leo Beenhakker. Trener, który przegrywa, zawsze jest sam

Leo Beenhakker. Trener, który przegrywa, zawsze jest sam

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

W ciągu ostatnich czterdziestu lat reprezentacja Polski miała dwudziestu selekcjonerów (ściślej mówiąc dziewiętnastu, Antoni Piechniczek był nominowany dwukrotnie). Z reguły im rzadziej zmienia się trener drużyny narodowej, tym lepiej ona gra. W Niemczech od roku 1973 było ich ośmiu, w Szwecji – dziewięciu, w Hiszpanii – dziesięciu, we Francji i we Włoszech – po jedenastu.

Dziś na konferencje prasowe, na których przedstawiany jest trener przychodzi po kilkuset dziennikarzy. Kiedy trenerami zostawali Kazimierz Górski, Jacek Gmoch czy Antoni Piechniczek, dowiadywaliśmy się o tym z radia i telewizji. Żadnych konferencji prasowych nie było. PZPN podejmował decyzję o wyborze i wysyłał komunikat do Polskiej Agencji Prasowej.

Nie było wyścigu po informacje, bo i tak pierwszeństwo należało się „Trybunie Ludu". Nie było tabloidów ani Internetu, więc selekcjonerzy unikali presji związanej z ciągłym patrzeniem im na ręce. Nikt im też nie zawracał głowy dzwoniąc o każdej porze, bo telefonów komórkowych również nie było.

Telefon domowy

W PZPN sekretarka pani Janeczka nie łączyła, bo „pan trener jest nieobecny". Jeśli selekcjoner kogoś lubił i miał do niego zaufanie, podawał numer telefonu domowego. Kazimierz Górski wyjątkowo rozumiał dziennikarzy. Mówił nawet: „Jak redaktor do mnie dzwoni o północy, to znaczy, że musi. Jeśli mu nie udzielę informacji, to go naczelny wyrzuci z pracy. No więc udzielam".

Tylko zadania selekcjonerów były takie same jak dziś: awans do finałów mistrzostw świata lub Europy. Po Kazimierzu Górskim żaden z nich nie musiał  już przejmować się losem reprezentacji olimpijskiej, ponieważ nie mogli w niej grać zawodnicy, którzy wystąpili w mundialu.

Kiedy Górski otrzymał nominację na selekcjonera, mało kogo to obchodziło. Zajmował miejsce starszego o dziesięć lat krajana ze Lwowa Ryszarda Koncewicza, którego uważano za świetnego teoretyka i kiepskiego praktyka. Opinia ta była krzywdząca, ale nikt Koncewicza nie żałował, bo nie był on człowiekiem lubiącym tłumaczyć się przed dziennikarzem ze swoich decyzji.

Sukces Górskiego polegał także na tym, że pozyskał dziennikarzy, a za ich pośrednictwem opinię publiczną, ujmującym sposobem bycia. I nawet kiedy już osiągnął sukces, nie przestał być człowiekiem skromnym.

To go zdecydowanie wyróżniało i wpływało na naszą ocenę jego pracy. Kiedy na przełomie 1975 i 1976 roku reprezentacja nie wygrała żadnego z siedmiu kolejnych meczów (sześć z nich przegrała), krytyka była dość ostra, ale dotyczyła w większym stopniu piłkarzy niż trenera.

Pan Rysio

Następcę Górskiego – Jacka Gmocha – pożegnaliśmy po dwóch latach pracy, podczas których awansował na mundial w Argentynie (1978) i zajął tam miejsce 5-8. To było poniżej oczekiwań, ale biorąc pod uwagę skład drużyny (dogwiazd z MŚ 1974, doszli Włodzimierz Lubański i młode wilczki Zbigniew Boniek, Adam Nawałka) nadzieje na lepszy wynik były naprawdę uzasadnione.

Gmocha ludzie mieli dość za jego sposób bycia. Był wyniosły, podkreślał swoją przewagę intelektualną nad Górskim i całym środowiskiem, obnosił się ze swoimi poglądami politycznymi, zbieżnymi z linią PZPR. Gmoch tę sytuację świetnie wykorzystał dla dobra reprezentacji (miał zielone światło w kosztownych przygotowaniach), ale stracił w oczach ludzi. W schyłkowym okresie rządów Edwarda Gierka identyfikacja z nim nie przysparzała sympatyków.

Ryszard Kulesza stanowił przeciwieństwo Gmocha. Był cichym, spokojnym człowiekiem, co obróciło się przeciw niemu. Grał w piłkę w Polonii Warszawa i Polonii Bydgoszcz, ale nigdy nie trenował klubu w ekstraklasie. Raz był bliski awansu z Lechią Gdańsk, ale podejrzewał, że zawodnicy sprzedają mecze i zrezygnował.

W reprezentacji postąpił podobnie. Drużyna pod jego opieką zdobyła na Malcie pierwsze punkty w eliminacjach do mundialu w Hiszpanii, ale przed wyjazdem bramkarz się upił, koledzy wzięli go w obronę, dwaj dziennikarze znaleźli się  na Okęciu i nagłośnili sprawę. Kulesza starał się w tym wszystkim trzymać fason, ale sąd nad winowajcami, zwołany przez prezesa PZPN, generała Mariana Rybę, w przeszłości prokuratora wojskowego, był już ponad siły trenera.

Kulesza podał się do dymisji, choć za jego czasów Polska zremisowała w Brazylii, wygrała z Hiszpanią w Barcelonie, pokonała Holandię.

Jego następca Antoni Piechniczek trafił na rafy związane ze stanem wojennym. Już po pokonaniu NRD w Lipsku, co w praktyce oznaczało awans na mundial, reprezentacja wygrała w Buenos Aires z Argentyną, ale przez siedem miesięcy nie rozegrała ani jednego meczu międzypaństwowego. Trener nie bardzo wiedział, na co drużynę stać i budował ją w trakcie mundialu 1982. Skończyło się to trzecim miejscem i przedłużeniem umowy o pracę.

Dzięki temu Piechniczek jest jedynym selekcjonerem, który dwukrotnie doprowadził Polskę do mundialu. Na drugim, w Meksyku (1986), piłkarze całkowicie zawiedli i trener podał się do dymisji w studiu telewizyjnym, po przegranym 0:4 meczu z Brazylią.

Wtedy pojawił się problem: kto po takim autorytecie. A ponieważ nikogo nie znaleziono, PZPN ogłosił konkurs. Faworytem był Andrzej Strejlau, a wygrał Wojciech Łazarek. Zaczął od remisu z Koreą Ludową w Bydgoszczy. Wystawił w nim 21 zawodników, a remis 2:2 uratował w ostatniej minucie. To na kadencję Łazarka przypadł też słynny remis 0:0 z Cyprem w Gdańsku. To był początek czarnej serii trenerów z ligi, którzy jako selekcjonerzy zawiedli. Byli to w kolejności: Andrzej Strejlau, Henryk Apostel, Władysław Stachurski i Antoni Piechniczek w drugim podejściu do reprezentacji.

Czar nie zadziałał

Po tych klęskach wybór padł na człowieka nowych czasów Janusza Wójcika. Na jego korzyść działał srebrny medal olimpijski, zdobyty w Barcelonie (1992). Wójcikowi nie udała się wówczas próba zamachu stanu, kiedy po powrocie z igrzysk rzucił hasło „zmieniamy szyld i jedziemy dalej". Chodziło mu o zajęcie miejsca Strejlaua.

W końcu jednak się doczekał, na co wpływ miało mistrzostwo Polski z Legią (plus drugie, odebrane za podejrzenie o ustawienie meczów). Został selekcjonerem w roku 1997, ale jego czar już nie działał. Okazał się kiepskim trenerem i człowiekiem nieodpornym na pokusy. Miał więc kwalifikacje na posła i został nim.

Wizerunek reprezentacji i honor trenerów miał w tej sytuacji uratować Jerzy Engel, którego prezes Michał Listkiewicz sprowadził z Cypru. Dobry to był wybór. Engel zbudował drużynę i wprowadził profesjonalne zasady pracy. Eliminacje do mundialu Polacy wygrali jako pierwsi w Europie. I wtedy zaczęli liczyć pieniądze. Jeszcze nim wyjechali do Korei (2002) piłkarze i trener zarobili dużo na reklamacha. Grali tak, jakby sam mundial był dla nich nieważny. Niektórzy reprezentanci wykupili wcześniej wczasy w terminie, na który przypadały mecze ćwierćfinałowe.

Zdenerwował się wtedy wiceprezes PZPN Zbigniew Boniek, który po mundialu sam siebie zrobił trenerem. Myślał w sposób typowy dla urodzonego zwycięzcy: innym może się nie udać, ale ja pokażę, że osiągnę cel. Był na tyle rozsądny, że kiedy zorientował się, jak syzyfowa to praca – zrezygnował po pół roku.

Paweł Janas  szedł drogą Engela. Dopiero kiedy Polacy wywalczyli już awans na mundial w Niemczech (2006), na moment rozstał się z rozumem. Nie powołał na mistrzostwa najważniejszych piłkarzy – Jerzego Dudka i Tomasza Frankowskiego, który w eliminacjach strzelił siedem bramek. Rozbił drużynę i skończyło się jak zawsze: trzeci mecz w grupie – o honor.

Dymisja w telewizji

Leo Beenhakkera wymyślił Listkiewicz słusznie uważając, że skoro całkiem nieźli polscy piłkarze mają za nic polskich trenerów, to zagraniczny z autorytetem da sobie radę. Tak początkowo było. Polska w pięknym stylu pokonała Portugalię z Cristiano Ronaldo i awansowała pierwszy raz do finałów mistrzostw Europy. I kiedy wydawało się, że wreszcie mamy trenera, Beenhakker zawiódł.

Na Euro Polacy nie wygrali meczu, odpadli po pierwszej rundzie, trener gubił się w pomysłach, bronił spraw przegranych. Nie lubił Polski coraz bardziej, a szczególnie naszych zazdrosnych trenerów z Piechniczkiem na czele, otwarcie go dyskredytujących. To się nie mogło skończyć dobrze. Znakiem czasu była forma, w jakiej prezes PZPN Grzegorz Lato wyrzucił Beenhakkera z pracy: przed kamerami telewizji, po przegranym meczu ze Słowenią.

Poźniej przyszli Franciszek Smuda i Waldemar Fornalik, co wszyscy dobrze pamiętamy – najpierw były nadzieje, potem  smutne odejście.

Adam Nawałka staje przed trudnym zadaniem, musi wygrać na boisku i ze smutną historią.

Piłka nożna
Liga Mistrzów. Paris Saint-Germain wygrywa, ale nadal stoi nad przepaścią
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Real Madryt odrabia straty. Kylian Mbappe z kontuzją
Piłka nożna
Manchester City czeka na werdykt. Ma 115 zarzutów
Piłka nożna
Paris Saint-Germain może odpaść już w fazie ligowej. To nie jest gra komputerowa
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Piłka nożna
Atalanta Bergamo. Piękny lider Serie A