„To było cholernie żenujące. Przeprosiny dla każdego, kto przez 90 minut oglądał ten mecz" – napisał Wojciech Szczęsny na swoim profilu na Facebooku po kompromitacji na Anfield.
W sobotnie popołudnie działa się tam historia. Liverpool strzelił ostatnio Arsenalowi pięć bramek pół wieku temu, kiedy drużynę prowadził słynny Bill Shankly. A czterech goli w 20 minut w czasach Premiership nie zdobył jeszcze nikt.
Zaczął już w pierwszej minucie Martin Škrtel, wykorzystując dośrodkowanie Stevena Gerrarda z rzutu wolnego. Przy drugim golu znów asystował Gerrard, a Škrtel uciekł obrońcom i trafił do bramki głową. Szczęsny był też bezradny przy następnych golach: Raheema Sterlinga (dwie) i Daniela Sturridge'a. SkySports ocenił Polaka na 6, zaznaczając, że choć wpuścił pięć bramek, uratował zespół przed jeszcze większą porażką. Obronił m.in. groźne uderzenie Luisa Suareza z wolnego pod poprzeczkę.
– Zagraliśmy genialnie, to był futbol nie z tej ziemi – cieszył się Brendan Rodgers. Jeszcze kilka dni temu przekonywał, że Liverpool nie bije się już o mistrzostwo. Rywale wyglądali przy jego piłkarzach jak grupa ludzi, którzy pierwszy raz spotkali się na boisku, a nie lider Premiership, który wygrał sześć z siedmiu ostatnich spotkań. Do przerwy oddali tylko jeden strzał. Niecelny. Pomocną dłoń wyciągnął do nich Gerrard, faulując w drugiej połowie Aleksa Oxlade'a-Chamberlaina w polu karnym. Jedenastkę wykorzystał Mikel Arteta.
– W przerwie mógłbym wymienić całą drużynę. Zawiedli wszyscy oprócz naszych kibiców – przyznał Wenger, który w drodze powrotnej też zaliczył symboliczny upadek – przewrócił się na dworcu w Liverpoolu.