Żal było patrzeć w sobotę na twarz upokorzonego i bezradnego Arsene'a Wengera. Nie tak wyobrażał sobie tysięczny mecz na ławce Arsenalu.
Przed derbami Londynu były uściski i odznaczenia, po ostatnim gwizdku szybka ewakuacja do autokaru. Chyba niewielu kibiców Arsenalu liczyło na zwycięstwo, bo pod ręką Jose Mourinho Chelsea na Stamford Bridge w lidze nie przegrywa (już 76 meczów), ale mało kto spodziewał się takiej katastrofy.
Po siedmiu minutach było 2:0 (Samuel Eto'o i Andre Schuerrle), do przerwy 4:0 (Eden Hazard z karnego i Oscar), wynik końcowy – 6:0 (ponownie Oscar i Mohamed Salah). Koledzy z obrony Wojciechowi Szczęsnemu nie pomagali. To najwyższa porażka Wengera obok kompromitacji 2:8 na Old Trafford w sierpniu 2011 roku.
– Przeżyłem jeden z najgorszych dni w mojej karierze – nie ukrywał Francuz. – Biorę pełną odpowiedzialność za ten koszmar, to moja wina. Myślę, że nie ma za bardzo potrzeby mówić o popełnionych przez nas błędach. Najlepszą odpowiedzią powinien być raczej najbliższy mecz.
Wenger na konferencję nie przyszedł, bo – jak wykrętnie tłumaczył – Mourinho odpowiadał na pytania zbyt długo. Trudno się dziwić. Portugalczyk, który w ostatnich tygodniach robił wszystko, by wyprowadzić Wengera z równowagi („To specjalista od porażek, podziwiam Arsenal, że zawsze w trudnych momentach wspierał swojego trenera, a przecież tych momentów było sporo"), tym razem wolał chwalić Chelsea i opowiadać o błędzie sędziego Andre Marrinera, który pomylił zawodników i dał czerwoną kartkę Kieranowi Gibbsowi zamiast Aleksowi Oxlade'owi-Chamberlainowi. – Ta sytuacja pokazuje najlepiej, jak przydatne byłyby powtórki wideo – skomentował Portugalczyk.