Rz: Dlaczego w ogóle zdecydował się pan na Celtic? Taki technik, zawodnik najlepiej czujący się z piłką u nogi, poszedł na Wyspy, gdzie na przełomie lat 80. i 90. wciąż królował styl „kop i biegnij"?
Dariusz Dziekanowski:
Pytanie, czy to ja wybrałem Celtic, czy raczej odwrotnie? Wtedy przepaść, przede wszystkim finansowa, między klubami polskimi a zagranicznymi była nie do opisania. Każdy chciał wyjechać. Józek Młynarczyk był tak zdesperowany, że był gotów przejść nawet do Finlandii. Oczywiście my, zawodnicy grający w Polsce, i tak byliśmy uprzywilejowani, ale tam był jednak inny świat. Mieliśmy na tyle dobrze, że nie zdecydowałem się na ucieczkę, by trafić do Bayeru Leverkusen, a była taka opcja. Rok przed Celtikiem 2 mln dolarów chciała za mnie zapłacić Pescara. Wszystko było już dogadane, spędziłem tam tydzień, wystąpiłem w sparingu, ale później przyszedł mój feralny występ w finale Pucharu Polski przeciwko Lechowi, gdy katastrofalnie przestrzeliłem rzut karny. I zgody na wyjazd nie dostałem.
Przez przestrzeloną jedenastkę?
Rozmowy z Pescarą trwały jeszcze po tym meczu finałowym. W Iławie była konsultacja reprezentacji Polski, a w tym czasie do Warszawy przyjechał przedstawiciel Włochów. Powiedziałem selekcjonerowi Wojciechowi Łazarkowi, że mam ważniejsze sprawy na głowie. Nie dostałem od niego zgody, ale po prostu wyszedłem i pojechałem do Centralnego Ośrodka Sportu. Na miejscu toczyły się rozmowy i czekałem kilka godzin na wynik. W końcu wyszedł wkurzony wysłannik Pescary i krzyczy do mnie: „Trzy dni straciłem!". Wchodzę do gabinetu dyrektora Machaja i pytam, co się stało. A on rozpostarty w fotelu mówi: „Darek, spokojnie. Jak cię tak chcą, to wrócą za dwa dni. Czym ty się przejmujesz?". Działacze tych organizacji czuli się panami naszego życia.