"Rzeczpospolita": Wygraliście 4:0, chociaż w pierwszej połowie zamiast w piłkę, rywale zaprosili was do gry w kości.
Kamil Glik: Na to się nastawialiśmy jadąc do Tbilisi. Wiedzieliśmy, że pod względem fizycznym będzie to bardzo trudny mecz. Gruzini bardzo często grali górą, na wysokiego napastnika, który świetnie walczył o piłkę i doskonale się zastawiał. Mieliśmy sytuacje jeszcze w pierwszej połowie. Były słupek i poprzeczka, dobrej okazji nie wykorzystał Kamil Grosicki. Po przerwie wreszcie zagraliśmy konkretnie, wykorzystywaliśmy to, co sobie stworzyliśmy.
Pana gol dający prowadzenie uspokoił was?
Na pewno grało się łatwiej, bo z Gruzinów trochę zeszło powietrze. Cieszę się, że to ja zdobyłem tę bramkę, ale to tak naprawdę bez znaczenia, ważne, że wygrywamy i zdobywamy punkty, a kto strzela gole jest sprawą drugorzędną. Wynik może wskazywać, że było łatwo i przyjemnie, ale tak naprawdę trzeba było zostawić dużo zdrowia, żeby udowodnić swoją wyższość.
Wierzył pan, że pod koniec roku będziecie mieć dziesięć punktów?