Jakaś na pewno była. Może oparta na nadziejach, że skoro miesiąc wcześniej zremisowaliśmy z silniejszymi Włochami w Gdańsku 0:0, nie przegraliśmy pięciu meczów z rzędu, zwyciężyliśmy czterokrotnie i w ciągu 450 minut straciliśmy tylko dwie bramki, to damy sobie radę i tym razem.
Tak się wydawało, bo październikowe spotkania kadry wlały w serca kibiców sporo optymizmu. Piłkarze wspominali, że atmosfera jest dobra, debiutanci, z których kilku zastąpi pewnie niebawem baronów kadry, mogli mówić o pomyślnych występach. Przyszłość rysowała się w jasnych kolorach.
Czy występ w Reggio nell'Emilia jest więc szokiem? W jakimś sensie tak. Ale powinien być mniejszym, kiedy weźmie się pod uwagę kilka faktów.
Nie można zarzucić Jerzemu Brzęczkowi, że wybiera zawodników według własnego widzimisię. Ci, których powołuje, są najlepszymi piłkarzami w Polsce. Ktoś spoza obecnej kadry być może mógłby się w niej znaleźć, ale tylko jako zastępca, a nie nowa siła, mogąca zmienić radykalnie grę na lepsze.
Brzęczek postawił na zawodników z klubów włoskich, licząc zapewne na to, że znają oni tamtejszy styl gry i łatwiej im będzie stawić czoła przeciwnikom. Trudno z tym dyskutować, bo Polacy z Serie A są rzeczywiście najlepsi na swoich pozycjach w kadrze. Można tylko zastanawiać się, czy na lewej obronie powinien grać Arkadiusz Reca, a nie Maciej Rybus. Ale Reca nie był najsłabszym polskim zawodnikiem, a Bartosz Bereszyński dzięki temu wrócił na swoją pozycję na prawej obronie. Dziennikarze się o to dopominali, sam zawodnik też wspominał, że lepiej czuje się po prawej stronie boiska.