W roku 1970 to wszystko trzeba było odszczekać. Trzeci tytuł mistrza świata, gol w finale z Włochami, fantastyczna gra – to było ukoronowanie kariery blisko 30-letniego piłkarza.
Tyle że on wcale nie zamierzał wieszać butów na kołku. W roku 1975 podpisał kontrakt z Cosmosem Nowy Jork.
Nowe życie
Kilku biznesmenów postanowiło zaszczepić europejską wersję piłki nożnej na grunt amerykański. Stworzono Ligę Północno-Amerykańską (NASL), dobrze płacąc słynnym, choć już zwykle przebrzmiałym sławom z Europy i Ameryki Południowej.
Pele miał być główną siłą napędową tego projektu. Udało się połowicznie. Może bardziej samemu Brazylijczykowi, którego popularność dzięki Amerykanom znacznie wzrosła. W ten sposób, w wieku 35–36 lat trzykrotny mistrz świata rozpoczął nowe życie.
Zarabiał i tracił, bo nie miał szczęścia do partnerów biznesowych. Zawsze jednak jakoś wychodził z opałów. Stał się poważnym biznesmenem. Był ministrem sportu Brazylii, ale niczym w tej roli w pamięci się nie zapisał. Częściej zarabiano na nim.
Przez niemal całą karierę związany był kontraktem z firmą sprzętu sportowego Puma. Wymyślił nawet dla niej projekt butów piłkarskich z wyjątkowo długim językiem. Szyto je ze skóry kangura. Pod handlową nazwą Puma King stały się na kilkadziesiąt lat jednymi z najlepiej sprzedających się „korków” na świecie. Ale kiedy amerykańska fabryka Pony czy angielska Umbro zaproponowały mu swoje buty za odpowiednie honorarium, przyjął propozycję.
Wcześniej wybitnych sportowców, których sława ogarnęła cały świat, było niewielu. A ci, którzy byli, w większości przemijali w chwili zakończenia karier. Nie wykorzystali sukcesów w komercyjny sposób. Tak było z Paavo Nurmim, Jesse Owensem, Emilem Zatopkiem. Tylko norweska mistrzyni jazdy figurowej na lodzie Sonja Henie zrobiła karierę w rewii i kinie, a pływacki pięciokrotny mistrz olimpijski Johnny Weissmuller stał się jeszcze sławniejszy dzięki filmowej roli Tarzana w Hollywood.
Z Pele było inaczej, może dlatego, że w piłkę grają wszyscy. To pierwszy futbolista o globalnej popularności, którego nazwisko miało moc przez całe jego życie. Magiczny numer 10, związany z najlepszymi piłkarzami świata, naprawdę zaczął być magiczny dzięki niemu. Wprawdzie pierwszym wielkim zawodnikiem, noszącym „10” na koszulce był Węgier Ferenc Puskas, ale to się działo przed erą telewizji.
Pele jeździł po świecie jako przedstawiciel Pepsi-Coli, Master Card, ambasador UNICEF, gość koronowanych głów, począwszy od królowej Elżbiety, prezydentów. Miał otwarte drzwi do Białego Domu, bez względu na to, kto akurat w nim mieszkał.
W roku 2014 reklamował Bank Zachodni WBK. Z tej okazji Jacek Kurowski z TVP przeprowadził z nim w Sao Paulo wywiad. Bodaj jedyny zrobiony przez polskiego dziennikarza.
Ale do Polski to Pele szczęścia nie miał. Grał tu tylko raz, a kiedy w roku 1970 była szansa obejrzenia go na zwycięskim dla Brazylii mundialu w Meksyku, Władysław Gomułka uznał, że to droga fanaberia. I Polska stała się jednym z dwóch w Europie krajów (obok Albanii), które mundialu nie transmitowały. Kto miał rodzinę lub znajomych w pobliżu granic ze Związkiem Radzieckim lub Czechosłowacją, wyjeżdżał, żeby obejrzeć mecze w telewizjach tych krajów.
W roku 1981 Pele trafił do Hollywood. Wystąpił w filmie Johna Hustona „Ucieczka do zwycięstwa”. Grał jeńca, członka drużyny piłkarskiej, rozgrywającej mecz z zespołem niemieckich żołnierzy. Miał u boku innych piłkarzy: Bobby Moore’a, Osvaldo Ardilesa, Kazimierza Deynę oraz aktorów: Sylvestra Stallone, Michaela Caine’a i Maxa von Sydowa.
Pele był autorem scenariusza samego meczu. Ponieważ nigdy na mistrzostwach świata nie strzelił bramki tzw. przewrotką, znaną na świecie jako „nożyce Pelego”, wprowadził taką scenę do filmu. Sylvester Stallone, grający bramkarza, nie chciał być gorszy i zażądał od Pelego, aby do scenariusza wprowadzono sytuację, w której w ostatniej minucie broni rzut karny. Tak się też stało. Pele nie droczył się o byle co. Był lepszym piłkarzem niż Stallone aktorem.