Już raz przeżywaliśmy taką sytuację. Kiedy w meczu z Anglią na Stadionie Śląskim w roku 1973 kontuzji doznał Włodzimierz Lubański, wydawało się, że to koniec nie tylko jego, ale też reprezentacji. W rewanżu na Wembley zastąpił go znacznie słabszy Jan Domarski i strzelił najsłynniejszą polską bramkę. Tak zaczynała się droga do trzeciego miejsca na świecie, którą odbywaliśmy już bez Włodka.
Wtedy Lubański był dla reprezentacji i jej kibiców kimś takim, jak Lewandowski dziś. Nie wyobrażaliśmy sobie drużyny bez niego. Tyle że trener Kazimierz Górski miał cztery miesiące na znalezienie zastępcy i ustawienie drużyny po nowemu.
Paulo Sousa ma na to dwa dni, a jego wiedza o polskim futbolu nie daje gwarancji, że uda mu się znaleźć dobre wyjście. Reprezentacja opiera się na wyjątkowości Lewandowskiego, kiedy nie ma go na boisku, partnerzy często nie wiedzą, co robić, i bywa, że zachowują się jak „piesek, co wypadł z sań".
Niezrozumiała decyzja Sousy o wystawieniu Lewandowskiego na mecz z Andorą do drugiej linii, powinna mieć jeden dobry skutek: selekcjoner chyba zrozumiał, że nie może liczyć w ataku na Arkadiusza Milika, a Krzysztof Piątek w obecnej formie to jest ostateczność, na którą trzeba się będzie z konieczności zdecydować.
Może zmusi to Sousę do opracowania takiego ustawienia i takiej taktyki, które większy nacisk położą na drugą linię. Można grać bez typowego napastnika, jeśli ma się ofensywnych pomocników. My mamy. Żeby wbić bramkę Anglii, nie trzeba pchać się przez środek obrony i narażać życia w starciu z Harrym Maguire'em. Są inne sposoby, i od tego mamy zagranicznego selekcjonera, żeby coś wymyślił.