To największy przewrót w futbolu od czasu utworzenia w 1992 roku Ligi Mistrzów. Pomysł powołania do życia rozgrywek, które byłyby odpowiednikiem koszykarskiej NBA, krąży po Europie od kilku lat. W nocy z niedzieli na poniedziałek zapowiadana od dawna rewolucja w końcu stała się faktem.
Termin jest nieprzypadkowy. W poniedziałek Europejska Federacja Piłkarska (UEFA) zatwierdziła reformę Champions League. Od 2024 roku liczba uczestników urośnie z 32 do 36, zniknie tradycyjna faza grupowa, będzie wspólna tabela, każdy z uczestników rozegra przed play-offami po dziesięć meczów (obecnie sześć) – połowę u siebie, połowę na wyjeździe. Zwiększy się pula nagród, ale dla bogaczy to wciąż za mało. Twierdzą, że kisząc się we własnym sosie, zarobią jeszcze więcej, co pozwoli im odrobić straty spowodowane koronawirusem, brakiem wpływów z biletów i spadkiem przychodów z praw do transmisji.
„Pandemia przyspieszyła brak stabilizacji w europejskim futbolu. Od lat chcieliśmy poprawić jakość i intensywność rozgrywek międzynarodowych, stworzyć format pozwalający na regularną rywalizację czołowych zespołów i zawodników" – napisali w oświadczeniu założyciele Superligi.
Uderzenie w serce
Na czele buntu stanęło sześć klubów angielskiej Premier League, trzy z włoskiej Serie A i trzy z hiszpańskiej Primera Division. Cała dwunastka w Superlidze grać będzie regularnie. Do tego elitarnego grona dołączą jeszcze trzy drużyny. Wbrew wcześniejszym założeniom nie będzie wśród nich Borussii Dortmund, na razie wyłamali się też ubiegłoroczni finaliści Ligi Mistrzów – Bayern Monachium i sponsorowany przez katarskich szejków Paris Saint-Germain.
„Prezydent z radością przyjął postawę francuskich klubów odmawiających udziału w Superlidze, zagrażającej zasadzie solidarności i wartościom sportowym" – napisało w oświadczeniu biuro prasowe Emmanuela Macrona, a premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson zauważył na Twitterze, że „Superliga uderzy w serce narodowych rozgrywek i będzie bardzo niszcząca dla futbolu".