Jedenaście lat temu Manchester grał z Bayernem w finale. Gary Neville i Ryan Giggs byli w składzie wtedy, są i teraz, Alex Ferguson oczywiście siedział na ławce rezerwowych. Manchester przegrywał 0:1 od piątej minuty, wygrał 2:1 po dwóch golach w doliczonym czasie, a mecz został zapamiętany jako jeden z najbardziej dramatycznych finałów. Z tamtego Bayernu nikt już nie gra. Teraz przyszedł czas na powtórkę.
W 2006 roku w Paryżu Arsenal przegrał w finale z Barceloną 1:2 i z tej pary do dzisiaj więcej graczy pozostało także w drużynie z Premiership. W Barcelonie zmieniło się wszystko – od trenera po podejście piłkarzy do wykonywanego zawodu.
Cztery lata temu roztańczoną grupą rządził bardziej wodzirej Ronaldinho niż trener Frank Rijkaard, teraz Josep Guardiola prowadzi drużynę, do której zawodników dobiera się także pod względem charakteru. W Arsenalu nadal stawia się na coraz młodszych, a dowódca jest ten sam – Arsene Wenger.
Manchester z Bayernem i Barcelona z Arsenalem w tym roku zmierzą się już w ćwierćfinałach. Wylosowana w piątek w Nyonie drabinka zwycięzcom tych meczów pozwalałaby się spotkać dopiero w finale. Jeśli Barcelona pokona Arsenal, później będzie musiała wygrać jeszcze ze zwycięzcą meczu Inter Mediolan – CSKA Moskwa (znowu na Camp Nou może przyjechać Jose Mourinho), Manchester trafi na zwycięzcę francuskiego ćwierćfinału: Lyon – Bordeaux. Pierwszy raz od 11 lat w najlepszej ósemce znalazły się kluby z aż sześciu państw, pierwszy raz od 14 lat – drużyna z Rosji.
W poprzednich trzech sezonach do półfinałów docierały trzy angielskie drużyny, teraz poważne szanse daje się tylko Manchesterowi. Zaskakujące jest także to, że ligę hiszpańską reprezentuje jedynie Barcelona, a do ćwierćfinałów awansowały aż dwa francuskie kluby. Trafiły na siebie i pewne jest, że jeden z nich znajdzie się w najlepszej czwórce. Dla obu byłby to historyczny wyczyn, tak daleko nie zaszły jeszcze nigdy.