Bo Ebi sprawia na boisku wrażenie, że rusza się wolno, ale to jest zwodnicze, bo on cały czas jest w rytmie. Rozgląda się, szuka jakiejś luki. Przecież tak właśnie padła pierwsza bramka w meczu z Belgią. Widział kilka razy, jak obrońcy belgijscy podają do swojego bramkarza, obserwował ich mowę ciała. Gdy kolejny raz zobaczył, jak Vertonghen podnosi głowę i szuka wzrokiem Stijnena, już wiedział, w którym momencie ma się rzucić do przodu. I złapał Belgów w pułapkę.
Musiało mu być podwójnie przyjemnie, bo Vertonghen jest z Ajaksu, a Ebi ma w sercu Feyenoord.
To jest ciągle jego ukochany klub, dom, to często podkreśla. Tak jak Rotterdam pozostał miejscem, w którym ma najwięcej kolegów. Feyenoord to specyficzne miejsce, tu zawsze na pierwszym miejscu jest praca, a nie gwiazdorstwo. Od czasu, gdy Ebi tu trenował, szkolimy młodzież tak samo. W ośrodku Varkenoord nie uczy się tylko futbolu. Tu się od dzieci wymaga czegoś więcej. Właśnie odpowiedzialności życiowej, tego, żeby poważnie traktowały swoje obowiązki również poza boiskiem. Nie ma tak, że jak dobrze kopiesz piłkę, to już możesz książki i naukę zostawić z boku. Kto się nagle opuszcza w szkole, ten ma zakaz przychodzenia na treningi.
Ebi ma problem z trenerami. Nie każdy od razu dostrzegał w nim wielki talent, Ruud Gullit nie zobaczył go w ogóle. Leo Beenhakker dopiero w trzecim meczu eliminacji wstawił pańskiego syna do pierwszego składu.
Trudno powiedzieć, że Beenhakker robił coś nie tak. Przecież od kiedy Ebi strzelił gola w Kazachstanie, to grał już w każdym meczu. A z Gullitem było zupełnie inaczej, bo nie o futbol tam chodziło, tylko o charakter trenera. Nie szło mu w Feyenoordzie, to musiał na kogoś zrzucić winę. A wiadomo, że na kozła ofiarnego najlepiej się nadaje obcokrajowiec.
Dobrze pan poznał Beenhakkera podczas jego pracy w Feyenoordzie?