Opowieść o Janie, który zadzwonił do Beenhakkera

Sylwetka menedżera piekarskiej reprezentacji Polski. Od łyżew, przez truskawki po żonę i futbol – Jana de Zeeuwa z Polską łączy wiele. W Sitnie na Kaszubach wybudował dom i tam zwykle wraca po meczach

Publikacja: 29.01.2008 04:32

Opowieść o Janie, który zadzwonił do Beenhakkera

Foto: Rzeczpospolita

Zimą 1972 roku Jan de Zeeuw przyjechał do Zakopanego. Pamięta tylko tyle, że z każdym kilometrem po przekroczeniu granicy z Niemcami było coraz ciemniej i że chociaż zamawiał coca-colę, to i tak dostawał oranżadę. W Zakopanem miały się odbyć zawody łyżwiarskie, dla młodego panczenisty de Zeeuwa wówczas bardzo ważne. Nie było ani śniegu, ani mrozu, a Polacy wieczorem, zamiast zadbać o tor, pili wódkę. Mówili, że rano lód sam się zrobi.

De Zeeuw wspólnie z kolegami z holenderskiej kadry przez pół nocy wylewał wodę z wiader, jeżdżąc po torze własnym samochodem. Zawody się odbyły, a Jan chociaż Polski wtedy jeszcze nie pokochał, poznał w naszym kraju kilka osób. Dziwiło go to, że aby przemieścić się z Gdańska do Warszawy, potrzebował dodatkowego stempla w paszporcie i zgody ministerstwa, ale zaczął pomagać znajomemu Holendrowi importować z Polski owoce, głównie truskawki.

Jan przyjeżdżał do Polski i uczył ludzi, co pomaga, a co przeszkadza w produkcji dżemu truskawkowego

W sezonie zbiorów przyjeżdżał do Polski i uczył ludzi, która truskawka jest dobra, a która się nie nadaje. Tłumaczył, co przeszkadza, a co pomaga w produkcji dżemu. Jeśli Holendrowi przy śniadaniu coś zazgrzytało w zębach, dżem szedł do reklamacji, a firma traciła odbiorców.

De Zeeuw był piłkarzem amatorskich drużyn w Rotterdamie. Karierę przerwała kontuzja kolana, ale nie zapomniał o sporcie. Oglądał mecze Lechii Gdańsk. Polski kolega, z którym chodził wtedy na stadion, później został jego szwagrem. Nina, z którą ożenił się w 1980 roku, związała Jana z Polską na dobre i złe.

Kiedy ceny truskawek przestała dyktować centrala w Warszawie, de Zeeuw, już jako właściciel firmy, zaczął importować do Holandii na zamówienie. Mroził towar w temperaturze minus 40 stopni, sortował według zapotrzebowania odbiorcy. Jednocześnie ciągle pomagał kadrze polskich panczenistów. Łyżwiarze jako pierwsi w Polsce mieli zagranicznego sponsora. Fabryka konserw płaciła za zgrupowania w Holandii i za sprzęt. W komunizmie to była zupełna nowość.

– Załatwiałem wszystko, począwszy od hoteli. Dzwoniłem i mówiłem, że zapłacimy za noclegi, i od razu była inna rozmowa. Polakom i Rosjanom wtedy nikt nie wierzył – wspomina de Zeeuw. Trwało to 11 lat, skończyło się po igrzyskach w Calgary (1988). Erwina Ryś-Ferens, której pomagał, zajęła tam piąte miejsce.

De Zeeuw wtedy był już Polakiem. Jak sam mówi – z myślenia. Zorientował się, gdy niektóre zwyczaje przyjęte w rodzinie żony zaczęły mu się podobać dużo bardziej od własnych. – Mój przyjaciel Cornelis Verkerk, złoty medalista igrzysk w Grenoble w 1968 roku, przyjechał kiedyś w odwiedziny do Rotterdamu z Norwegii. Mimo że mieszkaliśmy w dużym domu, matka zapytała mnie, gdzie on zamierza spać. A ja jeździłem do Polski z gośćmi z Holandii i zawsze spaliśmy u teścia, chociaż metraż był kilka razy mniejszy. Poza tym jedzenie stało na stole przez cały czas tylko dla nas. A w Holandii gospodarz podtyka pod nos paterę z ciastkami. Weźmiesz jedno, to w porządku, ale kiedy sięgniesz po drugie, to już jesteś cham – wspomina.

W 1992 roku wybudował dom w Sitnie, niedaleko Kartuz. Do jeziora 100 metrów, wszędzie cisza. Twierdzi, że właśnie tu najlepiej wypoczywa. Polaków nigdy nie próbował zmieniać, ostre komentarze dotyczące naszych narodowych przywar zostawia dla siebie. Uważa, że skoro jako obcokrajowiec zdecydował się żyć w innym kraju, to nie może krytykować.

– Kaszubi to bardzo dobrzy ludzie i mają swoją godność. Kilka lat temu w okolicy zamieszkali Niemcy, którzy zaczęli rządzić po swojemu. Długo nie wytrzymali i musieli się wyprowadzić. Rodzina de Zeeuw jest tu jednak akceptowana – mówi.

Interes truskawkowy nie przeszkadzał Janowi w pomaganiu polskim sportowcom, także piłkarzom. Zaczęło się od Marka Kusty, któremu w 1982 roku załatwił kontrakt w belgijskim Beveren. Starał się także znaleźć klub Adamowi Nawałce, jednak kiedy lekarze oglądali jego kolano, nikt nie decydował się podpisać umowy. Nawałka wyjechał grać do Stanów Zjednoczonych, w czym de Zeeuw palców już nie maczał, a później spotkali się, pomagając Leo Beenhakkerowi w prowadzeniu reprezentacji Polski. Pracuje z nimi także Bogusław Kaczmarek, którego Jan zapamiętał z meczów Arki jako „największego wariata na boisku”.

– Bycie menedżerem to moje hobby. Załatwienie wyjazdu z Polski Włodkowi Smolarkowi zajęło mi cztery lata. W 1982 roku po jednym z meczów Widzewa powiedziałem mu, że chciałby go kupić Feyenoord. Zaczęliśmy szukać możliwości transferu, chodziliśmy po ministerstwach. Eintracht Frankfurt dał jednak więcej pieniędzy od Holendrów i jeden z moich najzdolniejszych zawodników najpierw wyjechał do Niemiec – wspomina de Zeeuw.

Smolarek w Eintrachcie długo nie wytrzymał. Dzwonił do Jana i mówił, że jak strzela gole, to mówią o nim „pan Smolarek”, a kiedy nie idzie całej drużynie, to winny jest ten „gówniany Polak”.

Firma de Zeeuwa inwestowała już w futbol. Za 850 tysięcy guldenów wykupiła prawa do zawodniczej karty 19-letniego Ruuda Gullita, teraz pomagała w transferze gwiazdy reprezentacji Polski. Udało się w 1988 roku, a Smolarek do dzisiaj jest trenerem drużyn młodzieżowych w Feyenoordzie i mieszka drzwi w drzwi z de Zeeuwem.

– Włodka w Rotterdamie wszyscy od razu pokochali, bo to dobry człowiek. W trzecim dniu treningów wypadały jego urodziny. Przyniósł do szatni kilka szampanów oraz tort, w który wsadzone były flagi Polski i Holandii. Inni piłkarze opowiadali mi, że kiedy wrócili potem do domów, żony nie mogły uwierzyć w to, że tak bardzo zmęczyli się podczas zajęć. Tłumaczyli im, że do drużyny przyszedł szalony Polak i co chwila strzelały korki od szampanów – mówi Jan.

Ostatnim testem Smolarka przed podpisaniem kontraktu był sprawdzian wytrzymałościowy. Holendrzy nie wierzyli własnym oczom, uznali, że piłkarz ma dwa serca, bo jedno nie jest w stanie wytrzymać takich obciążeń i nie dawać żadnych oznak zmęczenia. Jan zaczął wtedy myśleć o maratonach. Namawiał Smolarka, żeby wystartowali razem. Ten się zgodził, jednak dopiero po zakończeniu kariery. Według de Zeeuwa dlatego grał tak długo, że bał się przegrać ze swoim menedżerem.

Rotterdam, Bangkok, Kapsztad, Vancouver, Nowy Jork, Hawaje, Singapur, Nowy Orlean – Jan ma już na koncie kilkanaście największych maratonów. Nigdy nie biegł dłużej niż cztery godziny.

Dom w Sitnie od jeziora dzieli spory ogród. To właśnie tam w czerwcu 2006 roku de Zeeuw chodził w tę i z powrotem, zdenerwowany tym, co usłyszał w telewizji. Sławny niemiecki piłkarz sprzed lat Guenter Netzer, oceniając w telewizji ARD występ Polaków na mistrzostwach świata, sugerował zmiany w eliminacjach, żeby tak słaba drużyna nie mogła grać na mundialu. Z piłkarzy Pawła Janasa żartowali też dziennikarze i eksperci holenderskich stacji. Jan pokazuje kalendarz, w którym zapisuje wszystko, co robił. Nie zapisał, że zanim zadzwonił do Leo Beenhakkera, pobawił się jeszcze z psem Dribbelem, którego podobno nie da się ograć jeden na jednego.

W Polsce wszystko było dla Beenhakkera nowe, ale szybko się nauczył i nawet polubił. Wcześniej lubił tylko kaszankę, czego akurat de Zeeuw nie rozumie

– Leo, którego znam, od kiedy pracował z młodzieżą w Feyenoordzie, też zakończył już mistrzostwa świata z reprezentacją Trynidadu i Tobago. Powiedziałem mu, że w polskiej kadrze jest niezły bałagan i że łatwo byłoby tu zrobić chociaż mały porządek. Beenhakker powiedział, że to ciekawa propozycja, bo już od dwóch dni siedzi w domu i zaczyna go nosić. Zadzwoniłem więc do prezesa PZPN Michała Listkiewicza i zaczęliśmy organizować spotkanie – wspomina.

Odbyło się w jednym z hoteli w Hamburgu. Beenhakker podobno szybko porozumiał się w sprawie swojego kontraktu. Potem Jan zaczął uczyć go Polski i Polaków. Pierwsze zgrupowanie w Danii nowy selekcjoner określał słowami „cyrk i kabaret”. Rzeczy ustalone wieczorem ktoś próbował zmieniać rano, piłkarze byli przygnębieni. De Zeeuwowi było jeszcze trudniej po porażce w pierwszym meczu eliminacji mistrzostw Europy z Finlandią 1:3. Całą winę zrzucono na Jerzego Dudka, którego Holender był menedżerem.

– Bronił mnie nawet Wojtek Kowalewski, który nie boi się mówić tego, co myśli. Wiedział doskonale, że nie mam nic wspólnego z decyzją, kto stanie w bramce. Od tamtej pory, chociaż wielu specjalistów nadal uważa Dudka za jednego z najlepszych bramkarzy na świecie, Jurek już w kadrze nie zagrał. Kiedy teraz przychodzą do mnie reprezentanci Polski i proszą o pomoc w znalezieniu klubu, daję tylko kontakty, ale już niczego nie załatwiam. Pierwsze trzy miesiące pracy z kadrą były moim najtrudniejszym okresem w Polsce. Oskarżenia o brudne interesy bolą do dzisiaj – wspomina De Zeeuw.

Beenhakker najciężej pracował nad zmianą mentalności zawodników. W Holandii trenera i piłkarzy nie dzieli tak duży dystans, do wszystkiego podchodzi się z humorem. Kiedy Beenhakker widzi rano Smolarka, to mówi do niego po holendersku: – Ebi, jak ty okropnie wyglądasz. Spałeś w kartonie pod mostem? I od razu jest dużo śmiechu. A jak na posiłek schodził Maciej Żurawski, od razu dawał do zrozumienia, że chciałby jak najszybciej wrócić do pokoju. Teraz wszyscy się zmienili. Leo ostrzega ich, że jeśli nie będą mieli uśmiechu na twarzach podczas treningów, to ich powyrzuca. A posiłki się przeciągają – mówi De Zeeuw.

Kiedy na początku kadencji Beenhakkera reprezentacja zawodziła, a Jan Tomaszewski pisał w felietonach o „Janku od truskawek”, menedżer reprezentacji zrozumiał, że popełnił błąd, przed którym przestrzega swoich zawodników – nie odgrodził życia prywatnego od zawodowego. Pamięta, jak do Dudka do Liverpoolu przyjeżdżali dziennikarze i wymagali, by woził ich po mieście swoim samochodem. Tomasz Iwan w Rotterdamie niektórych gościł u siebie w domu po kilka tygodni, ale kiedy przestał grać w kadrze, stracił też przyjaciół. Ostatnio de Zeeuw zapewniał Radosława Matusiaka, że dając się fotografować z lampką wina albo analizując publicznie wyniki giełdowe, kręci na siebie bicz. Nie pomylił się.

– Niestety, Leo nauczył się kupować gazety z samego rana i dzwoni do mnie z prośbą o tłumaczenie. Ja nie chcę dać się wkręcić w taką zabawę. Wiem, że są to rzeczy, które mogą go tylko niepotrzebnie denerwować. Beenhakker jednak nie odpuszcza i natychmiast dzwoni do Boba Kaczmarka. A Bob czyta to jeszcze wcześniej niż Beenhakker i wszystko mu tłumaczy. Wyjaśnienie trenerowi mentalności polskich dziennikarzy zajęło mi najwięcej czasu – mówi de Zeeuw.

Od kiedy przyszły sukcesy reprezentacji, Leo nie wymaga już takiej pomocy. W Polsce wszystko było dla niego nowe, ale szybko się nauczył i nawet polubił. Wcześniej lubił tylko kaszankę, czego akurat Jan kompletnie nie rozumie. Dzwonią do siebie codziennie, przy każdej wizycie w Holandii kupują dla obu zapas ulubionych cygaretek „La Paz”. De Zeeuw w związku z obowiązkami częściej spotyka się z Beenhakkerem niż z żoną.

Kiedyś do Polski przyjeżdżał głównie w sezonie truskawkowym, teraz jednak, kiedy rodzinny dom pod Rotterdamem opuściły dzieci – Jan i Anne Marie, z meczów i zgrupowań wraca już tylko do Sitna. Po polsku mówi zrozumiale, ale trochę śmiesznie, za często używa form podstawowych. Na przykład informacja o braku powołania na któreś zgrupowanie dla Ireneusza Jelenia brzmiała tak: „Leo nie chce Jeleń na obóz w Azerbejdżan”.

Na strychu w Sitnie w specjalnej sali pamięci wiszą koszulki, które de Zeeuw dostaje po pierwszym meczu swoich zawodników w nowych klubach. Koszulka Tomasza Iwana z PSV powieszona jest rękawkami w dół. To prywatna wojna między Janem seniorem, a Janem juniorem, który kibicuje PSV. Dwa tygodnie temu de Zeeuw nie odbierał telefonu od syna, bo nie chciał słuchać drwin po porażce swojego ukochanego Feyenoordu. Telefony od córki odbiera, bo ta mówi mu, że zostanie dziadkiem.

Zimą 1972 roku Jan de Zeeuw przyjechał do Zakopanego. Pamięta tylko tyle, że z każdym kilometrem po przekroczeniu granicy z Niemcami było coraz ciemniej i że chociaż zamawiał coca-colę, to i tak dostawał oranżadę. W Zakopanem miały się odbyć zawody łyżwiarskie, dla młodego panczenisty de Zeeuwa wówczas bardzo ważne. Nie było ani śniegu, ani mrozu, a Polacy wieczorem, zamiast zadbać o tor, pili wódkę. Mówili, że rano lód sam się zrobi.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Piłka nożna
Manchester City znalazł zastępcę dla Rodriego. Kim jest Nico Gonzalez?
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Piłka nożna
Krzysztof Piątek w Stambule. Znów odpala pistolety
Piłka nożna
Premier League. Wielki triumf Arsenalu, Manchester City powoli ustępuje z tronu
Piłka nożna
Najpierw męki, później zabawa. Barcelona wygrała, pomógł Robert Lewandowski
Piłka nożna
Drugi reprezentant Polski w Interze. Dlaczego Nicola Zalewski chce grać z Piotrem Zielińskim?