Zimą 1972 roku Jan de Zeeuw przyjechał do Zakopanego. Pamięta tylko tyle, że z każdym kilometrem po przekroczeniu granicy z Niemcami było coraz ciemniej i że chociaż zamawiał coca-colę, to i tak dostawał oranżadę. W Zakopanem miały się odbyć zawody łyżwiarskie, dla młodego panczenisty de Zeeuwa wówczas bardzo ważne. Nie było ani śniegu, ani mrozu, a Polacy wieczorem, zamiast zadbać o tor, pili wódkę. Mówili, że rano lód sam się zrobi.
De Zeeuw wspólnie z kolegami z holenderskiej kadry przez pół nocy wylewał wodę z wiader, jeżdżąc po torze własnym samochodem. Zawody się odbyły, a Jan chociaż Polski wtedy jeszcze nie pokochał, poznał w naszym kraju kilka osób. Dziwiło go to, że aby przemieścić się z Gdańska do Warszawy, potrzebował dodatkowego stempla w paszporcie i zgody ministerstwa, ale zaczął pomagać znajomemu Holendrowi importować z Polski owoce, głównie truskawki.
Jan przyjeżdżał do Polski i uczył ludzi, co pomaga, a co przeszkadza w produkcji dżemu truskawkowego
W sezonie zbiorów przyjeżdżał do Polski i uczył ludzi, która truskawka jest dobra, a która się nie nadaje. Tłumaczył, co przeszkadza, a co pomaga w produkcji dżemu. Jeśli Holendrowi przy śniadaniu coś zazgrzytało w zębach, dżem szedł do reklamacji, a firma traciła odbiorców.
De Zeeuw był piłkarzem amatorskich drużyn w Rotterdamie. Karierę przerwała kontuzja kolana, ale nie zapomniał o sporcie. Oglądał mecze Lechii Gdańsk. Polski kolega, z którym chodził wtedy na stadion, później został jego szwagrem. Nina, z którą ożenił się w 1980 roku, związała Jana z Polską na dobre i złe.