To małżeństwo od dawna należy do przeszłości, ale dotychczas obie strony starały się jeszcze zachowywać pozory, choćby ze względu na wspomnienia. Teraz między Ronaldinho a Barceloną wybuchł otwarty spór, od którego już niedaleko do wyliczenia sobie wszystkich zdrad, podzielenia majątku i rozstania przy najbliższej okazji. Poszło o kontuzję, której nie było, a ściślej: Ronaldinho twierdził, że ją miał i dlatego nie mógł ostatnio trenować i grać. Wtórował mu trener Frank Rijkaard, ale tylko do czasu, gdy klub opublikował trzy dni temu komunikat medyczny. Wynikało z niego, że jeśli uraz jest, to tylko w głowie Brazylijczyka, bo prześwietlenie prawej nogi nie wykazało niczego.
Futbol Club Barcelona jest największą piłkarską demokracją świata, ale jeśli chodzi o styl rządzenia, bliżej mu do dawnych dworów, gdzie bez wiedzy o tym co się szepcze na ucho i czytania między wierszami niewiele da się zrozumieć. Jeśli taki komunikat został opublikowany, do tego na oficjalnej stronie internetowej, to przekaz dla Ronaldinho był jasny: „Weź się do pracy, bo mamy cię dość”, i mieli go usłyszeć wszyscy. O przypadku raczej nie może być mowy. Nie w klubie, który zatrudnia osobnych rzeczników prasowych dla swoich największych gwiazd.
Do tego, że istnieje życie bez Ronaldinho na boisku, Barcelona już przywykła. Rozleniwiony Brazylijczyk opuścił jedną trzecią meczów tego sezonu, z powodu prawdziwych albo wydumanych problemów. Częściej trenował sam niż z drużyną, coraz mniej kolegów ma ochotę się z nim przywitać, gdy wreszcie zjawi się w szatni. Był ostatnio potrzebny już tylko jako symbol niedawnych sukcesów klubu: dwóch tytułów mistrza Hiszpanii i Pucharu Europy, zdobytych we wspaniałym stylu. Symbol, który wciąż jest bezcenny, ale tylko dla działu marketingu.
Barca zapadła na taką samą chorobę, jaką jeszcze niedawno wyśmiewała u swojego wroga z Madrytu, gdy stało się jasne, że realizowany przez prezesa Florentino Pereza projekt galacticos (kolekcjonowania wielkich gwiazd i budowania wokół nich machiny marketingowej) ciągnie Real w dół, a nie w górę. Galacticos już nie ma, ale choroba przeniosła się kilkaset kilometrów dalej. Występuje pod inną nazwą - ostatnio najczęściej fantasticos - ale objawy są te same. Sesje reklamowe rozbijające plan treningów, zabawy do rana, podziały w szatni, zwłaszcza po tym, jak latem do Leo Messiego, Samuela Eto’o i Ronaldinho klub dokupił jeszcze Thierry’ego Henry.
Francuz i jego prywatne kontrakty reklamowe wzmocniły klubowy marketing, ale drużynie Henry na razie specjalnie nie pomógł, ani na boisku, ani w szatni. Jeśli zespół powoli stawał się zbyt mały, by pomieścić ego Ronaldinho i Eto’o, to jak miał przynieść ratunek piłkarz, który kiedyś wstrzymał start klubowego samolotu Arsenalu, domagając się wyrzucenia z pokładu dziennikarza, bo ten napisał coś nie po jego myśli?